+1
Raphael 7 marca 2025 16:55
Czego to tu nie będzie...

Do nozdrzy zaczęła docierać jakiś nieznana, dziwna woń. Coś ostrego. To azjatyccy, w większości, pasażerowie lotu, zalewają coraz to nowe „chińskie zupki”. Nie sprawdzałem kraju produkcji, może i była to Korea Południowa. Zasysają makaron i popijają cieczą. Wraz z rosnącą liczbą pochłaniających przysmak Koreańczyków, wrażenie ostrości zaczyna przechodzić w wrażenie wręcz drażniącej ostrości. Wtedy można było się poczuć się już trochę jakby „tam”, już trochę w miejscu docelowym. Niektórzy biali, czy to wiedzeni ciekawością (np. ja), czy też gustujący w tym przysmaku, dołączają do degustacji… i po chwili, raczej w większości przypadków, pojawiają się u nich ciekawe efekty. Palenie w gardle, smarkanie, łzy w oczach. Fakt, było dane słyszeć, że Koreańczycy lubią ostre jedzenie – ja wprawdzie też lubię, tyle tylko, że ostre po europejsku, czyli nie aż tak, co najwyżej jak u Bratanków! To kulinarne doświadczenie dało nam do myślenia i staraliśmy się przez te parę dni w kraju spokojnego poranka jadać ostrożnie, w sensie nie za bardzo ostro, tylko tak jakby na spokojnie… nie zawsze się udawało. Między innymi tak mijały kolejne godziny lotu naszym narodowym przewoźnikiem, na pokładzie Dreamlinera, do Seulu.

Image

Korea Południowa, jako kierunek lotu, już jakiś czas kręcił się nam wokół głowy, choć nigdy zbyt blisko, nigdy nie był priorytetowy. Gdy już nazbierało się nań środków (mil), wypadły przeciwności losu. Najpierw pandemia, potem niespodziewanie plany pokrzyżował oddział ortopedii, który przy okazji był też jednym z powodów do nie zabierania się do Korei na ostro, lecz na spokojnie. Wreszcie wyjazd doszedł do skutku. Nie było przed nim jakiejś fascynacji tamtejszą kulturą, nie było zauroczenia k-popem, a głównym płomyczkiem, który przyświecał myślom o ICN, były – szczerze mówiąc – niskie dopłaty do biletów za mile Miles&More. Ostatecznie udało się upolować Inczon z Warszawy za 40000 mil i 172,30 zł od głowy (RT)… aż żal nie skorzystać. Wyjazd ten wart jest dla mnie nie tylko odnotowania, ale i, jako bardzo udany, lepszego zapamiętania. Usiadłem do tej relacji w okresie, gdy już emocje opadły, a wspomnienia ułożyły się, ale jeszcze nie zamazały się i nie ulotniły – a minęły już ponad trzy kwartały od powrotu.

Klasyczny wariant takiej wycieczki zdawał mi się zawierać w punktach: Jeju, Busan, Seul. Po dłuższym zapoznawaniu się z tematem całość ewoluowała... w sumie przez parę lat. Między Busan, a stolicę, wpada jeszcze Gyeongju, które zdaje się być na tyle ciekawe, że warto nie ograniczać się do potraktowania tej okolicy jedynie jednodniowym wypadem tamże z Busan.

Więcej punktów jednak z planów odejmujemy niż dodajemy. Na Jeju główną atrakcją zdaje się być wejście na wulkan Halla. Raz, że aktualnie nie damy rady (vide chociażby ortopedia), dwa, że na paru wulkanach już byliśmy, trzy, że krater Stefanosa na Nisiros, pod względem wrażeń, raczej ma miejsce numer jeden, nawet przed Wezuwiuszem. Kolejna atrakcja, tunele lawowe. Ze zdjęć i opisów wynika, że fajne i ładne, ale czy aby na pewno ciekawsze od Cueva de los Verdes na Lanzarote? Więc może właśnie tam warto byłoby zajrzeć najpierw, a może te odwiedzone już na Kanarach dzikie, nieskomercjalizowane tunele wystarczą? No to może plaże? W końcu wyspa Jeju to Karaiby Korei. Wybaczcie, ale przeglądając zdjęcia żadna mnie nie powaliła. Na plaże o wiele lepsze wydają się być Grecja, Chorwacja, Hiszpania, czy też idąc dalej i bardziej egzotycznie, Seszele. Tam można cierpieć od nadmiaru, a nie od niedosytu urokliwych, plażowych krajobrazów. Bałtyk, Polska i pribaltyki też swój klimat mają… tylko w pogodę trudniej trafić. Cytując klasyka, „sorry, taki klimat mamy”. Został jeszcze ten wulkan nad brzegiem morza, Seongsan Ilchulbong, Góra Wschodzącego Słońca. Ale dochodzimy do wniosku, że jakoś można go przeboleć. Najbardziej żal wodospadów w okolicy Seogwipo. Te wpadające do morza, to pewnie musi być „coś”. Używając tego typu argumentacji usprawiedliwiamy się sami sobie ze zmiany pierwotnego konceptu i skreślamy Jeju z listy. Wyspa ta była na niej wysoko – dlatego jej wyrzucenie wymagało szczególnie mocnego samousprawiedliwienia.

Oprócz Jeju, pisząc bardziej po polsku to właściwie Czedżu, a może lepiej Dżedżu, z pierwotnych planów powypadało też kilka innych miejsc. Ulsan, z bambusowym lasem i częścią nadmorską nie sprostał ograniczeniom czasowym. Ten sam los podzieliło Daegu i okolice. Kolebka koreańskiej kultury, w sumie, to jedna z kolebek, Klasztor Pieczęci Oceanu z tablicami „tipitaka”, wydał się, przy założeniu przemieszczania się komunikacją publiczną, zbyt odległym czasopochłaniaczem – skreślamy. Szkoda góry Biseulsan, gdzie akurat na przełomie kwietnia i maja powinno przepięknie zakwitać całe mnóstwo azalii. Przenosząc się dalej na północ, z ogólnego planu wypadł Sun Cruise Hotel, jakże intrygujący potworek, hotel w kształcie wielkiego statku wycieczkowego, a wraz z nim okoliczne plaże. Jeszcze bardziej szkoda nam malowniczego Parku Narodowego Seoraksan. Na podstawie zdjęć z sieci definiuję sobie to miejsce jako strzelisty miks Pienin i Tatr. Ostatecznie przebolewamy wszystkie odstępstwa od planu maxi – czas nie jest z gumy, a my z żelaza. Jak tak liczę sobie ilość czasu, która byłaby potrzebna na w miarę solidne zwiedzenie Korei, to wychodzi mi coś koło miesiąca… a to i tak z darowaniem sobie części miejsc.

Tak więc w relacji nie będzie Jeju, Ulsan, Daegu, Gangneung, Sokcho… i pewnie masy innych miejsc. Ale i tak myślę, że w sumie to będzie ich całkiem sporo.
. Zombi, czyli pociąg do Busan

Plan na pierwszy dzień okazał się być nieco stresogennym, ale nie z powodu filmu „Train to Busan”, lecz z powodu chęci przyśpieszenia spraw i przemieszczenia się z północy na południe od razu po przylocie. Z planem tym związane były liczone znaki zapytania. Czy samolot przyleci zgodnie z rozkładem? Ile czasu potrzeba na przejście przez granicę, odbiór bagażu, zorganizowanie gotówki, karty SIM z internetem, karty transportowej (dalej T-money), oraz dotarcie do środka komunikacji? I w związku z poprzednimi, na którą godzinę kupić bilet na pociąg? a może nie kupować wcześniej i zrobić to na miejscu? a może nie jechać pociągiem, tylko polecieć z Seulu do Busan samolotem?

Do Busan jeżdżą szybkie pociągi dwóch przewoźników. Wolne pociągi nas w tym przypadku nie interesują, bo są… powolne. Korail ma w swojej ofercie składy typu KTX jeżdżące z głównego dworca w Seulu (Seoul Station), natomiast przewoźnik SR oferuje składy SRT (super rapid train) z dworca Suseo w południowo-wschodnim Seulu. Do Suseo można bez przesiadek dostać się z ICN tylko autobusem i zajmuje to więcej czasu niż dojazd na „centralny”… a jeśli są korki, to jeszcze więcej niż więcej. Wybór jest prosty: KTX… lub samolot. Z lotniska Gimpo (GMP), do którego dojazd z Inczonu jest prosty i jeszcze szybszy niż do Seoul Station, co pół godziny coś lata na lotnisko Pusan-Kimhae (PUS). Za samolotem przemawiała szybkość (sam lot trwa godzinę) oraz nieco niższa cena (na interesujący nas dzień i w okresie mojego wyszukiwania 120-140 zł). Argumenty przeciwko to oddalenie lotniska docelowego od centrum Busan (na dojazd trzeba poświecić dodatkowe czas i pieniądze), konieczność bycia wcześniej na lotnisku, a potem czekania na bagaże. Za pociągiem przemawiało korzystne umiejscowienie dworca kolejowego w Busan, chęć przejechania się „koreańskim pendolino” oraz przypuszczalnie ciekawe, atrakcyjne widoki. Jako, że nie było do końca wiadomo, o której godzinie będziemy faktycznie w Inczonie i ile zejdzie na te wszystkie rzeczy, które trzeba ogarnąć tuż po wjeździe do Korei, to argumentem przeważającym stała się stosowana przez Korail, całkiem elastyczna polityka anulacji biletów. Jeśli ma się potrzebę zwrotu biletu można to bezpłatnie zrobić do 3 godz. przed odjazdem… ale dotyczy to tylko dni nieświątecznych od poniedziałku do czwartku. W weekendy i dni ustawowo wolne od pracy zapotrzebowanie na przejazdy koleją w Korei wzrasta i chcąc zwrócić bilet trzeba liczyć się z jakąś opłatą (max 10%). Ba! jeśli coś pójdzie nie tak, to bilet Korail można oddać nawet po odjeździe pociągu, ale w takim przypadku jedynie w kasie biletowej. 15% ceny wynosi opłata za zwrot dokonany do 20 minut po odjeździe, 40% do godziny po, a 70% powyżej godziny (tu chyba jest ograniczenie czasowe do rozkładowej godziny przyjazdu do stacji docelowej).

Rozkładowo lot z Warszawy do Seulu trwa 11 godzin i 10 minut. Lądujemy w zasadzie w czasie rozkładowym. W Polsce jest 23:20… a w Korei już poranek dnia następnego, 7 godzin różnicy i mamy 6:20, pierwszy dzień maja. Biorąc pod uwagę, że żeby zdążyć na pociąg, którym możemy zdążyć do Warszawy na samolot, wstaliśmy jakoś koło 4 rano, można przyjąć, że nasza doba w tej (tamtej) chwili trwała już jakieś, eee… 26 godzin… a do nocy jeszcze z 10 godzin zostało. Wiem, że to wyższa arytmetyka, prawie jak z ław sejmowych, gdzie jak kasa jest na minusie i do tego dołoży się jeszcze większy minus, to wychodzi niby jakiś plus. W samolocie ile się da spaliśmy, co nie wychodziło jakoś najlepiej, więc po wylądowaniu jesteśmy trochę jak zombie. Maszynę opuszczamy dosyć sprawnie, w rękawie robię zdjęcie „Witamy w Korei. Baggage Claim 17”… i dobrze, że zrobiłem, bo całość procedur trwała i trwała, a po przejściu kontroli paszportowej numer taśmy już nigdzie nie był wyświetlany, a walizki leżały obok taśmy. Pierwszą sprawą do ogarnięcia, było wypełnienie małej karteczki „arrival card”. Zamiast niej można też wypełnić K-ETA, czyli elektroniczne potwierdzenie podróży. Ale z okazji „Visit Korea Year (2023~2024)” w okresie od 01.04.2023 do końca 2024 roku obywatele 22 państw, w tym Polski, byli zwolnieni z obowiązku wyrabiania tego czegoś (zwolnienie to zostało przedłużone do końca 2025 r.). A skoro można nie wydać 10000 wonów, bo taki jest koszt K-ETA na osobę, i uzyskać ten sam efekt, czyli przekroczyć granicę, to wiecie… skoro nie widać różnicy to po co przepłacać. Dodatkowo wypełnić „arrival card” można już w samolocie, bo stewardesy je rozdają, więc czasu się nie traci… tyle tylko, że formularzy akurat zabrakło. W korytarzach inczońskiego lotniska mieszamy się z napływającymi falami wielonarodowego tłumu. Zdaje się, że zleciało tu pół świata i cała Azja. Parę minut schodzi na dopchanie się do stolika z formularzami „arrival card”. Jest gęsto jakby się stado gęsi zleciało do świeżo napełnionego karmidła. Potem ustawiamy się w kolejce do kontroli granicznej... tutaj już gęsi jedna za drugą. Ludu jest tyle, że trwa to i trwa… od wyjścia z samolotu do przejścia kontroli granicznej schodzi 1,5 godziny. Potem jeszcze pół godziny na odbiór bagażu, wymianę waluty, siku-siku, załatwienie i doładowanie kart T-money i dojście na pociąg vel metro.

!!! wychodząc z samolotu zróbcie zdjęcie z numerem taśmy bagażowej

KTX z Seulu do Busan jest pierwszym z zasadniczych etapów podróży, już na miejscu, w Korei. Wcześniej trzeba było dostać się z lotniska na „centralny” dworzec kolejowy, czyli na Seoul Station w Seulu. Wybieramy klasykę, czyli All Stop Train. Za trasę z lotniska w Inczon (T1) z karty T-money schodzi 4450 wonów i 1:12 czasu na przejazd. Samą T-money nabywam w automacie, tuż przed wejściem na peron metra (5000 wonów), a drugą odbieram wcześniej, w okienku LGU+ (po odbiorze bagaży), jako bonus do wykupionej online karty eSIM. Jeszcze wcześniej, wychodząc ze strefy odbioru bagażu, wymieniam 80 dolarów na 106000 wonów.

Stojąc w kolejce do kontroli paszportowej, zastanawiałem się, czy zdążymy na pociąg do Busan. A może odwołać i kupić późniejszy? Ale przecież bilety na pociąg kupowałem tydzień przed wylotem i już wtedy dostępność była taka sobie, a niektóre składy były całkiem wyprzedane. Zresztą już na etapie kupna, z tyłu głowy była kwestia, czy kupić wcześniejszy, czy późniejszy KTX. Z perspektywy czasu nie polecam kontynuowania podróży „dalej” w tym samym dniu, w którym przylatuje się do Korei. Owszem, da się, ale mogą pojawić się przeciwności. Ostatecznie wszystko się czasowo zgrało i bez pośpiechu zdążyliśmy na pociąg do Busan, na „ten” pociąg. Horrory mnie nie kręcą, ale ciekawym uczuciem jest mieć świadomość, że komuś wpadło do głowy umieścić akcję filmu z zombie w pociągu przemierzającym główną, najważniejszą, najbardziej obleganą trasę w kraju: Seul – Busan. Co więcej, popularność tego obrazu okazała się na tyle duża, że jest już zapowiedziana jego 3. część! Do pociągu wsiadamy z graniczącym z pewnością przekonaniem, że tym razem jednak będzie bez dziwnych tworów, powiedzmy, natury, i że nic nas nie zje.

https://www.youtube.com/watch?v=1ovgxN2VWNczwiastun filmu „Pociąg do Busan”

Po zajęciu miejsc w pociągu dosyć szybko odpływamy i większość czasu przesypiamy. Tak więc spędzenie czasu na podziwianiu koreańskich krajobrazów udało się tak sobie. Sam pociąg, wbrew powszechnym opiniom, też taki sobie. Wagony są bezprzedziałowe, w drugiej klasie z konfiguracją siedzeń 2+2. Siedzenia raczej wąskie, a pociąg też wydał mi się jakoś taki niezbyt szeroki – może to ze zmęczenia. Jak na fakt, że to pociąg, a nie Ryanair, to miejsca na nogi nie jest za dużo, przynajmniej jak się ma 1,9 metra wzrostu. Pod tym względem EIC „Ondraszek” deklasuje Koreańczyka, nawet w drugiej klasie. Natomiast przyznać trzeba, że w zasadzie niewyczuwalna jest sama jazda „koreańskim pendolino”. Nic nie podskakuje, nie stuka, nie puka, nie ma charakterystycznego dla naszych kolei pa-tam-pa-tam (względnie dup-dup dup-dup). Pod względem organizacyjnym też jest bardzo dobrze. Kupując bilet otrzymujemy oczywiście informację o numerze wagonu i miejscach (tych nie można wybrać). Ale nie to jest najfajniejsze. Już na miejscu, na skrajni peronu, przynajmniej na Seoul Station, wmurowana jest informacja o tym gdzie który wagon podjedzie, i to z dokładnością do samych drzwi wejściowych. Tak więc nie ma zapowiadania takiego jak u nas, że wagony 1, 2, 3 zatrzymają się od czoła pociągu, wagony 4 i 5 w sektorze numer 2… przy czym i tak nie zawsze składom PKP udaje się stanąć tam gdzie trzeba.

Gdy jedziemy, to w przerwach między snem, a dalszym snem, zerkamy za okno i popijamy zakupioną na dworcu herbatę w butelkach. Przy czym herbata to określenie nieco złudne. Chodzi bowiem o napój herbatopodobny na bazie przypalanego ryżu. Fanatykami tegoż zdecydowanie nie zostaliśmy. Na normalną butelkowaną herbatę nigdy potem w Korei nie trafiliśmy. Nawet w marketach ciężko wynaleźć herbaciany susz gotowy do zaparzenia, a czarnej herbaty nie ma tam w ogóle.

Z widoków, w trakcie oglądania których byłem na tyle przytomny, że pamiętam, że je oglądałem, zakodowały mi się tylko wysokie bloki mieszkalne na przedmieściach wielkich miast, Daegu i Ulsan. Ciekawie widok ich miksował się z poletkami uprawnymi i małymi ogródkami działkowymi.

Image
przedmieścia Daegu

Image
przedmieścia Ulsan

Gdy wysiadamy w Busan z pociągu, pracownik KoRail kłania się pasażerom opuszczającym skład. Nie wiem czy to tak zawsze i na każdej stacji, czy wyjątkowo, w ramach przeprosin za 7-minutowe opóźnienie przyjazdu.

Do hotelu nie mamy daleko. Z dworca wychodzimy sprawnie, wszystko jest ładnie oznaczone, zgubić się nie idzie. W rozmieszczonych znakach widać też dbałość, jak na europejskie standardy nieco przesadzoną, o bezpieczeństwo. Na przykład jakbyście nie wiedzieli, że po wsadzeniu łapki między zamykające się drzwi coś może się wam stać, to teraz już wiecie…

Image

Przed dworcem robimy pierwsze zdjęcia miasta, akurat z napisem, nieco niekoreańskim, „Western City”, po czym przechodzimy na drugą stronę ulicy i wsiadamy w autobus, który podpowiada nam aplikacja Naver, i który bez pudła zabiera nas prawie pod sam hotel. Wybierając nocleg w Busan… ciężko się zdecydować na konkretną miejscówkę. I nie chodzi tu o albo za dużą, czy też za małą dostępność miejsc, ani o wybór standardu. Chodzi o to, że w mieście tym w zasadzie nie ma czegoś takiego jak centrum, ani też nie ma jakiegoś jednolitego, czy wydzielonego, obszaru turystycznie istotnego. Można przyjąć, że najlepiej nocować albo w okolicach stacji kolejowej, albo w okolicach plaży Haeundae, ewentualnie gdzieś przy plaży Gwangalli. Ale to założenie robione jest bardzo, ale to bardzo z grubsza. My stacjonujemy 2 km na południe od dworca, w hotelu No.25, tuż pod górą Yongdu, na szczycie której znajduje się jedna z atrakcji miasta, Diamentowa Wieża. Pierwsze wrażenie po wejściu do pokoju i odsunięciu zasłon: kurde, wstawili nowe okna i folii nie zdjęli! Otwieramy to okno, a za oknem jest korytarz. Dali nam „pokój wewnętrzny”. Rezerwując hotel nawet nie wiedziałem, że oni tam takie mają. Na zdjęciach okno było, z zasuniętą zasłoną… i teraz już wiemy dlaczego z zasuniętą. A dla nas okno musi być, musowo. I nie chodzi o widoki, ale o to, żeby pokój nie okazał się jakąś zatęchłą klitą bez możliwości przewietrzenia, bez cyrkulacji powietrza. Po okazaniu na recepcji wyrazów zdziwienia i zszokowania, ekipa dużo się pokłaniała, coś tam pogadali, gdzieś podzwonili i po 10 minutach znalazło się coś normalnego. Hura! upgrade!

!!! rezerwując nocleg w Korei sprawdzajcie czy na zdjęciach jest widok z okna – to, że jest okno, to za mało

Zapewne gdzieś na forum F4F wyczytałem, że najlepszą metodą na jetlaga jest dotrwać do końca dnia w nowej strefie czasowej i spać iść tak jak idą lokalni. Takiż był też plan. Późnym popołudniem i wieczorkiem trochę w planie był „spacer zapoznający” po miejscowych ulicach i lokalach, może wejście na tą górę z wieżą, bo Koreańczycy ładnie to oświetlają. Plany planami… po prostu padliśmy. Po paru godzinach snu starczyło chęci tylko na to, żeby udać się na dach hotelu, na taras widokowy. Widok był naprawdę bardzo przyjemny, choć może i niezbyt szeroki. Trochę światełek miasta nocą, trochę podświetlonych neonów z napisami w krzakach, ale przede wszystkim Diamentowa Wieża, czyli Busan Tower. Podświetlenie wieży jest o tyle fajne, że co jakąś chwilę, zmienia się jego kolor. Stałemu obiektowi nadaje to pewnego rodzaju urozmaicenia, może i nawet ciut dynamiki. Stwierdzamy, że plan minimum został osiągnięty, że ale jutro no to już musowo i koniecznie działamy od samego rana na pełnych obrotach… i wracamy spać. Przekąszamy tylko ryżowe trójkąty, kupione na drogę jeszcze na dworcu w Seulu. Nawet jeść się nie chciało.

Image
. Songdo: zieleń w wielkim mieście

Nie można powiedzieć, że kolejny dzień przyniósł ogromne nasycenie planu zwiedzania. Nie można też powiedzieć, że się pod tym względem obijaliśmy. Było tak jakoś po środku. Na śniadanie schodzimy nie jako pierwsi, ale też i nie jako ostatni. Potem pełni energii i nowych sił… no dobra… potem nieco jeszcze targani jetlagiem, udajemy się realizować misternie ułożony na ten dzień plan. Pierwsza część dnia miała mieć miejsce w dzielnicy Songdo. Tam bowiem są miejsca, w których można jednocześnie i wypocząć, i pooglądać atrakcyjne widoki.

Najsamprzód, przemierzając dzielnicę, nazwijmy ją BIFF, udajemy się na autobus. Bardziej formalnie, to chyba jest dzielnica Jung-gu, ale z turystycznego punktu widzenia, spory wpływ na nią wywarł Busan International Film Festival. Jakoś nie trafiamy na jądro tej dzielnicy, czyli, jak sądzę, na wpisany w ulicę napis BIFF, ale też nie szukamy go. Przechodzimy tylko „przez” dzielnicę, nie skupiając się zbytnio na niej. Za pierwszą atrakcję można uznać wiszącą na fasadzie jakiegoś budynku wielką reklamę pizzerii „I Love Jesus”. Optymistycznie zakładam, że treść zawarta w przekazie tej utylitarnej sztuki artystycznej to miłość rodzaju ludzkiego, a nie relacja pizzy do Jezusa.

Image

Dosłownie parę metrów dalej mamy kolejny przejaw wiary i wierzeń ludzkich. Tym razem to buddyjska świątynia. Zawsze miałem przed oczami wyobrażenie, na którym buddyjskie świątynie położone są na jakiś obrzeżach, w jakiś pięknych miejscach. Ale w sumie to przecież, jako miejsca służące modlitwie i sprawowaniu kultu, w przeważającej mierze powinny być zlokalizowane w jakiejś bliskości do ludzi, którym mają służyć. Wchodzimy do środka. Pomimo braku jakichś wysoce wykwintnych form, kształtów i aranżacji, świątynia robi wrażenie. W sporej mierze wynika to pewnie z tego, że to pierwsza buddyjska świątynia, jaką dane było nam widzieć. Przed głównym wejściem znajduje się posąg Buddy w pozycji „leżę i dobrze mi z tym”, a niebo delikatnie przysłaniają spore ilości lampionów. Co do lampionów, będziemy się z nimi jeszcze spotykać. Są w obfitości przygotowywane na świętowanie urodzin Buddy, które w 2024 roku wypadły 15. maja. To święto ruchome, zależne od kalendarza księżycowego, według którego wypada 8. dnia 4. miesiąca (daty w poszczególnych latach można podejrzeć na koreańskiej Wikipedii). Świątynia Daegaksa została zbudowana w 1877 r., z tablic informacyjnych można się też dowiedzieć, że w trakcie postępów północnokoreańskich wojsk była używana jako miejsce schronienia uciekinierów wojennych.

Image
świątynia Daegaksa

Na tej samej ulicy, Gwangbokjungang-ro, kilkanaście metrów dalej i parę niżej (wszak kierujemy się ku morzu), mamy akcenty filmowe. Mały wyciąg prosto z planu filmowego, unieruchomione w odlewach postacie filmowców i aktorów prężących się przy swojej robocie. Rzecz musi być w miarę nowa, bo w GoogleMaps, na street view z 2017 r. jeszcze tego nie ma.

Image
postacie z filmowego planu

Chwilę później jesteśmy już na przystanku, a po kolejnej chwili pomykamy miejskim autobusem do dzielnicy Songdo. Wysiadamy prawie przy plaży i za rogiem naszym oczom ukazuje się morze... w sumie to wciąż nie wiem które. Czy Japońskie czy może Wschodniochińskie? Wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu Koreańskiego leży morze Japońskie, a wzdłuż zachodniego morza Żółte i Wschodniochińskie. Koreańczycy nie ulegli imperialnym naciskom potężniejszych sąsiadów i nazwali je po swojemu i bardzo prosto – od prawej Morze Wschodnie, od lewej Zachodnie. Nie zmienia to faktu, że w sumie niewiadomo gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, co z kolei nie zmienia kolejnego faktu, że wszędzie gdzie tylko miałem okazję widzieć nazwę Busan, w kontekście morza, zawsze spotykałem się z nazwą Japońskie/Wschodnie. Sprawa między Koreańczykami i Japończykami stała się chyba dosyć ważka, przynajmniej na tyle, że nawet ambasada Japonii w Polsce niezbicie i z całą stanowczością twierdzi, że morze, o którym mowa, to Japońskie, tylko Japońskie i nie może być inaczej.

Nazwa “Morze Japońskie” jest jedyną międzynarodowo ustanowioną nazwą dla Morza Japońskiego. Japonia zdecydowanie nie zgadza się z bezpodstawnymi postulatami dotyczącymi zmiany tej nazwy i w celu jej utrzymania wzywa społeczność międzynarodową do lepszego zrozumienia problemu i wsparcia stanowiska Japonii.
Źródło: https://www.pl.emb-japan.go.jp/itpr_pl/00_000207.html (01.08.2017)

Na bazie tych przemyśleń przyjmijmy, że oczom naszym ukazała się cieśnina Koreańska… w Japonii nazywana cieśniną Cuszima. Sama plaża Songdo i samo morze nie wywarłyby pewnie jakiegoś większego wrażenia, gdyby nie ich otoczenie. Widać, że jest się w wielkim mieście, ale jest też wrażenie takiego jakby bycia trochę tuż poza nim. Z jednej strony dookoła pnie się zjawiskowy las wieżowców, z drugiej strony spora szerokość piaszczystej plaży daje możliwość w jakimś tam stopniu odseparowania się od tego lasu. Nie wizualnego oczywiście, bo to nie jest możliwe. Między plażą a ulicą jest jeszcze deptak.

Image
plaża Songdo

https://youtu.be/p-zfXDnRCMk
Mam wrażenie, że plaża popularna jest głównie wśród miejscowych. Nie widziałem tam żadnego białego. Koreańczycy natomiast dość licznie, mimo w miarę wczesnej jeszcze pory, zażywali na plaży aktywności. Pogoda temu sprzyjała, świecące słońce i dosyć ciepło. Na upartego można by się nawet rozłożyć na piasku i poopalać. Czynność ta zdecydowanie nie wchodzi jednak w kanon miejscowych rozrywek plażowych. Zdecydowanie Koreańczycy wolą się od słońca odcinać, co znajduje odzwierciedlenie w miejscowej modzie, a szczególne odzwierciedlenie w miejscowej modzie plażowej. Czy to kobiety, czy mężczyźni, chodzą opatuleni od stóp do głów. Do rzadkości nie należą rękawiczki, a maseczki filtrują morskie powietrze, żeby nie dało się nim zachłysnąć. Do tego długie spodnie i bluzy lub kurtki (co im tak zimno?) i czapki lub kapelusze z rondem i osłoną karku. Wydawałoby się, że taki kanon ubioru dotyczyć może tylko starszych, bardziej konserwatywnych osób. Tymczasem nie, ludzie na plaży mieścili się w przedziale wiekowym od 30 do chyba 90 lat. A może to taka akurat plaża, może to się jeszcze później zweryfikuje i trafimy na plażę bikini (bo bez bikini to na pewno nie w Korei). Idziemy sobie po „bałtyckim” piasku, łapczywie łapiemy słoneczne promienie. Po lewej mamy (mieć) jedną z atrakcji, wodospad – ten jednak jest suchy. Rychło dochodzimy do atrakcji wymienianej na stronach lokalnej informacji turystycznej, a także ochoczo pokazywanej przez wszelkich blogerów, vlogerów, instagramerów (instagramersów?) i różnych innych -ów. Mowa o Songdo Cloud Trail.

Image
Songdo Cloud Trail

Od strony technicznej to umieszczona w głównej mierze na wodzie, na palach, wijąca się niczym wodny wąż, 365-metrowa kładka piesza. To bardzo miła atrakcja. Wieczorem jest zamykana, zapewne ze względu na przesadzoną chęć dbania o bezpieczeństwo. Mniej więcej na środku kładki znajduje się mała, skalista wysepka, Geobugseom, czyli Wyspa Żółwi, względnie Żółwia. Z żółwiami wyspa nie ma jednak zbyt wiele wspólnego, w każdym bądź razie zwierzęta te nie zamieszkują jej. Nazwa wysepki związana jest z legendą, wedle której pewien młody rybak nie mógł ze spokojem patrzeć na niegodziwości wyczyniane na morzu przez potwora, morskiego oczywiście, i postanowił go uśmiercić. Wiadomo, że walki z potworami do najłatwiejszych nie należą, więc wyzwanie przed chłopakiem było nie lada kalibru. Natrudził się, namęczył, odniósł przy tym liczne, poważne rany, ale bestię zatłukł. W opowieści jest i wątek miłosny. Inspiracją do wysiłku walki z potworem była księżniczka i córka smoka w jednej osobie. Księżniczka i rybak mieli się ku sobie, a sprawa zaszła na tyle daleko, że smocza córka była już na jakimś etapie konwersji własnej osoby w kobietę gatunku ludzkiego. Ostatecznie, nie wiedzieć czemu, zakończenie było umiarkowanie optymistyczne. Do pełnego przepoczwarzenia w człowieka nie doszło, a tata-smok zamienił rybaka w skałę (w tą właśnie wyspę), aby mogli z córką być blisko siebie już zawsze. Na pamiątkę tych wydarzeń na wyspie możemy delektować się wplecionym w morską panoramę widokiem pomnika księżniczki, rybaka i żółwia. Pokłosiem zaś legendy jest to, że odwiedziny wyspy mają owocować długowiecznością, a w przypadku par także wieczną miłością.

Image
Wyspa Żółwia

Kiedy z wyspy wzrok uniesie się ku niebu, uwagę przykuwa sunąca ponad głowami kolejka linowa o wzniosłej nazwie Busan Air Cruise. Często wymieniana jest też jako Songdo Cable Car. Kursuje ona ze skraju plaży do Amnam, będącym jednocześnie półwyspem, niezbyt wyniosłą górą, miejscem zielonym, parkiem, a może w zasadzie bardziej lasem i przy tym wszystkim miejscem malowniczym, relaksującym, wręcz uroczym. Bilety można kupić oczywiście w jedną, lub w obie strony, ale także w dwóch opcjach wagonikowych, normalny to opcja „Air Cruise”, natomiast w opcji „Crystal Cruise” dostaje się do dyspozycji wagonik ze szklaną podłogą. Ceny to w wersji bazowej 13000 wonów OW, 17000 RT, a w przeszklonej 17000 OW, 22000 RT. Czy warto dopłacać? Nie jestem przekonany – nie ma bowiem opcji, żeby bezpośrednio pod kolejką widać było cokolwiek innego niż wodę. Opcję dopłaty można rozważyć jeżeli zależy nam na czasie, a w stacji kolejki kłębi się tłum. Kosztem tych paru tysięcy wonów można, już po kupieniu biletów, zaoszczędzić paręnaście minut na kolejce do wagoników – na miejscu zorganizowane są bowiem dwie, osobne kolejki, jedna dla pasażerów „Air”, druga dla „Crystal”. Jako, że ze względu na cenę, tych drugich jest mniej, robi się z tego pewnego rodzaju fast track. Jadąc już kolejką, ciekawe widoki są na boki. Można ogarnąć całą zatokę i plażę oraz wniesienie, na które wjeżdża się gondolą. Z tyłu natomiast rozciąga się widok na busańskie, coś jakby niby-centrum „naszej” dzielnicy Jung, na Wieżę Diamentową, oraz na wyspę Yeong z turystycznie atrakcyjnym parkiem Taejongdae. Jadąc w górę widzimy, że założony plan dnia jest niemożliwy do wykonania. Z parku Amnam chcieliśmy bowiem zejść ścieżką „brutalnie” wbitą w klif, w sporej mierze za pomocą podtrzymujących ją pali i podobnych im konstrukcji. Na mapach Google jest ona nazwana Amnam Park Cliff Walk. Inna nazwa funkcjonująca w sieci to Songdo Coast Bollegil Trail. W czasie naszego pobytu jednak ze smutkiem stwierdziliśmy, że szlak w zasadzie przestał istnieć jako szlak, a w każdym bądź razie skala jego zdegradowania jest na tyle duża, że można go uznać za niezdatny do przejścia. I faktycznie, koło górnej stacji kolejki postawiono tablicę informującą, że szlak został uszkodzony w trakcie sztormów, jest zamknięty i będzie remontowany od 2025 do 2026 roku. To jak ścieżka ta powinna wyglądać w stanie właściwym, można podejrzeć na tej stronie.

Image
kolejka gondolowa Busan Air Cruise i zniszczony szlak Songdo Coast Bollegil

Górna stacja kolejki znajduje się w Songdo Sky Park. I nie jest to budynek zawierający tylko funkcjonalności znane nam z europejskich stacji kolejek górskich. Czyli kasa, taras plus bar to tutaj nie wszystko. Jest sklepik z pamiątkami i przekąskami, poziom niżej jest restauracja i taras widokowy na trzy strony świata. Jeszcze niżej do dyspozycji mamy salkę wystawową, w której do obejrzenia są wagoniki innych kolejek linowych, narciarskich „krzesełek” oraz dwóch gondoli, jednej z lat ’70 XX wieku i jednej współczesnej. Najfajniejsze wrażenie robi ta klasyczna gondola z 1972 r., której używano w austriackim wyciągu Pardatschgratbahn. Na tarasie rozlokowano dodatkowe atrakcje, choć nie da się ukryć, że i tak największą atrakcją jest raczej sam widok. Tak przynajmniej sądzę dysponując raczej europejskim, czytaj nie-azjatyckim, gustem nabytym. Z jednej strony na wysepkę Dudo, z drugiej na pełne morze, a z trzeciej na zatokę Songdo i na wyspę Yeong. Na tarasach można sobie też zrobić zdjęcie w samolocie z „Małego Księcia”, zdjęcie z Małym Księciem, zdjęcie ze sztucznym niby-baobabem, lub umieścić, odpłatnie, swój ślad w kapsule czasu.

Image
widok z Songdo Sky Park, czyli górnej stacji kolejki, na zatokę Songdo

Z drugiej strony budynku stacyjnego, otwiera się wejście do lasu. Wiedzie ono przez mały park, zdominowany przez dinozaury. Wszystkie mają tabliczki z opisami, po koreańsku, co to za jeden. Niektóre kręcą łbami, a t-rex nawet człapie paszczą, z której cieknie krew. Oprócz licznych dinozaurów jest też parę postaci, nazwijmy je „kreskówkowych misiaczków”, wielkości zbliżonej do ludzkiej. Poszukiwania w sieci, krótkie wprawdzie, najbardziej przybliżyły mnie do przekonania, że są to jakieś wariacje nijakich Line Friends, względnie Kakao Fiends, kreskówkowych postaci, stylistycznie inspirowanych naklejkami do aplikacji Navera lub Kakao. Ale tak naprawdę to nie mam pojęcia jak oficjalnie nazywają się te „stwory”. Fakt, że są bardzo koreańskie i bardzo słodkie… a może infantylne zamiast słodkie.

Image
tyranozaur w Songdo Sky Park

Image
Line Friends

Po zachłyśnięciu się współczesną pokemonopodobną stylistyką koreańską, choć nie wiem czy Koreańczycy nie obruszyliby się na pokemonowe insynuacje, wchodzimy w las. Spacerujemy, wpierw trochę bez celu, a potem za drogę obieramy ścieżkę, świetnie utrzymaną, biegnącą na lesistym klifie w stronę kolejnej musowej atrakcji. Wpierw jednak wiszący mostek i sporo ładnych widoków z klifu. Po mniej więcej 10-20 minutach spaceru wchodzimy na wyspę Dongseom. Wiedzie na nią wiszący most, a dookoła wyspy, wysepki w zasadzie, biegnie stalowa, wygodna kładka piesza. Atrakcja ta nosi nazwę Songdo Yonggung Suspension Bridge, a wstęp kosztuje zawrotne 1000 wonów (płatność tylko gotówką!).

Image
wyspa Dongseom i Songdo Yonggung Suspension Bridge

Widoki z wysepki są naprawdę bardzo, jakby powiedzieć w konwencji K-popu, różnych friendsów i pokemonów, milusie. Patrząc na południe widać malownicze skały, na których osadzony jest półwysep Amnam wraz z porastającym go lasem, a dalej z morza wystaje leżąca blisko lądu, skalista wysepka Dudo. Niżej, w bliskiej okolicy mostu, na obiad zasadza się kilku wędkarzy balansujących na obmywanych falami skałach. Nie zauważyłem nigdzie żadnej ścieżki prowadzącej w dół, więc sądzę, że aby się tam dostać musieli użyć wszystkich swoich kończyn i zachować wzmożoną ostrożność. Patrząc na pełne morze, w kierunku Japonii i oddalonej o jakieś 50 km Cuszimy, widać jest… wiadomo, że dużo wody. Ale na tej wodzie gnieździ się cała masa statków handlowych. Nie wiem jak nad polskim morzem jest teraz, ale gdy ładnych prę lat temu bywałem nieco częściej, czy to w Gdańsku, czy w Świnoujściu, nie przypominam sobie, żeby było tam na redzie aż takie kłębowisko wszelkich jednostek pływających… trochę to smutne. Odwracając wzrok w kierunku północnym mamy wyspę Yeong, zatokę Songdo wraz z kolejką gondolową, most Namhang oraz na wieżowce w Songdo. Wysepka cieszy się dużym zainteresowaniem. Ludzie robią sobie selfie, w większości dosyć szybko obchodzą wyspę dookoła i zabierają się z powrotem. Atmosfera jest tam taka przyjemna, że nam schodzi prawie pół godziny na kręcenie się na miejscu w kółko.

Image
Songdo Yonggung Suspension Bridge z wyspy Dongseom

Z półwyspu schodzimy do przystanku autobusowego, skąd udajemy się w drogę powrotną. Wysiadamy przy targu rybnym Jagalchi Market, prawie przesypiając przystanek (jeszcze ten jetlag!). Zasadnicza, główna część targu to kilkupiętrowy budynek, architektonicznie całkowicie nieciekawy. W okolicy na całej ulicy pełno jest biznesów zajmujących się handlem rybami i owocami morza oraz ich przetwarzaniem do form znajdujących zastosowanie na talerzu i nadających się do konsumpcji. Określenie targ rybny, nie do końca oddaje strukturę i ducha tego przedsięwzięcia. Ryby to nie wszystko, co można tam kupić i zjeść. W asortymencie jest wszystko, co żyje w morzu i nadaje się do zjedzenia. Na parterze budynku są stoiska ze świeżymi, żywymi stworami. Piętro wyżej też, ale mniej, bo tam znaczną cześć zajmuje branża restauracyjna. My jeszcze nie jesteśmy głodni, więc tylko przechodzimy i kupujemy paczkę glonów, a bardziej formalnie, wodorostów. Dodatkowo robimy całą masę zdjęć zwierzątek, o których, w większości, nie mieliśmy pojęcia, że w ogóle takie istnieją.

Image
Jagalchi Market

Image
… coś kolorowego

Image
… coś bardzo żywego

Image
… morski penis

Jakieś 500-600 m dalej od targu „rybnego” jest budynek domu handlowego. Nie mieliśmy w planie iść tam, ale skoro tak blisko, i skoro przypomniałem sobie, że z dachu jest świetny widok na cztery strony świata, ze szczególnym uwzględnieniem mostu Yeongdo, jedynego zwodzonego mostu w Korei Południowej (a może i w obu Koreach), ale także na górę Yongdu ze sterczącą z niej Busan Tower. Idziemy, idziemy i nasuwa się pytanie, ile można iść te pół kilometra? Biorąc pod uwagę, że po drodze oglądamy busańskie życie przytargowe i przyportowe, a także to, że zachodzimy do kilku sklepików z przeróżnymi żywnościowymi ciekawostkami, to okazuje się, że to jednak trochę może zejść. W jednym ze sklepików odkładamy sobie ciekawe bezalkoholowe napitki, po które zajdę po wizycie w centrum handlowym (bo po co to targać ze sobą). Jeden to żeńszeniowa herbatka, a drugi to… kurcze, nie wiem co to, ale polali nam, spróbowaliśmy i fantastycznie dobre było. Tu drobna uwaga: w tych małych sklepikach nie ma wystawionych cen, więc planując jakiś większy zakup, albo i nie planując, może warto się przejść po okolicy i rozeznać co gdzie po ile. Przykładowo u miłego starszego pana, na oko ze 100 lat miał, taka sama herbatka wychodziła diametralnie więcej niż u kobiety, u której sfinalizowaliśmy zakup.

Image
małe sklepiki na Yongmi-gil, nieco na północ od targu Jagalchi, a po prawej widoczne już centrum handlowe Lotte Mart Gwangbok

Image
„herbata oceaniczna” smaczne coś… w sumie niewiadomo co

Docieramy do domu handlowego i przedzieramy się na 13. piętro, czyli na dach. W sumie nie trzeba byłoby się przedzierać, ale tak jakoś wchodzimy to do tego sklepu, to do tamtego, a nawet nie wchodzimy, tylko tak niewinnie zaglądamy... no i czas leci. Będąc już na dachu do świadomości coraz bardziej dociera to, że idealny plan dnia nie jest już możliwy do wykonania. A było w tymże planie miejsce na Beomeosa (względnie Pǒmǒ-sa ), buddyjską świątynię sięgającą korzeniami do VII wieku, która uchodzi za jedną z najładniejszych w kraju. Sęk w tym, że leży ona na północnych obrzeżach miasta, czyli jakieś minimum 1,5 godziny komunikacją publiczną i ze 20 km dalej od miejsca, w którym byliśmy. Mając powyższe na względzie na spokojnie oddajemy się kontemplowaniu widoków z dachu domu handlowego Lotte Mart Gwangbok na okolicę, po czym kawkujemy, po czym zerkamy jeszcze do kilku sklepów i patrzymy co jest po ile, co jest ciekawego, po czym jak dzicy z fascynacją i zapałem rzucamy się w super-hiper-markecie Lotte na półki z chińskimi… wróć… koreańskimi zupkami instant. Mieli tam tego naprawdę całe mnóstwo rodzajów, tyle ile wina w wielkim hipermarkecie gdzieś w Hiszpanii. Posiłkując się logiką, nie do końca trafioną, jak się potem okazało, poziom ostrości zupek oceniamy na podstawie ilości i natężenia koloru czerwonego na opakowaniu. Potem trzeba było to wszystko zjeść… i tu zdradzę tajemnicę, swego rodzaju sekret szefa kuchni – gdy popije się zupkę koreańską sokiem mandarynkowym z Jeju, albo winem ryżowym, niekoniecznie z Jeju, zupka wydaje się mniej ostra… choć taka nie jest.

!!! most zwodzony Yeongdo co jakiś czas jest podnoszony – wg. strony VisitKorea w soboty w godz. 14:00-14:15, wg. niektórych źródeł codziennie w tych godzinach – warto wtedy być na dachu Lotte Mart Gwangbok

Image
widok z Lotte Observation Deck na targ Jagalchi

Image
… na most zwodzony Yeongdo

Image
dach Lotte Mart Gwangbok, w dali Busan Tower

Budynek Lotte Mart Gwangbok oprócz tarasu widokowego na dachu, masy sklepów, knajpek i kafejek, ma jeszcze jedną rzecz, którą może się pochwalić. Mieści się w nim… najwyższy w całej Korei wodospad umieszczony w środku budynku. Problem w tym, że gdy go namierzyliśmy okazało się, że wodospad jest nieczynny, gdyż w miejscu gdzie powinna spadać woda stoi sobie gigantyczny „stworek” z gatunku Line-Kakao-Pokemon-Friend… no cóż.

Image

Po długiej wizycie w centrum handlowym odbieram zakupy ze sklepiku z różnościami, po czym z użyciem schodów ruchomych występujących na mapach Googla jako Yongdusan Park Escalator, kierujemy się do wspomnianego parku. Same schody ruchome jeżdżą tylko w jedną stronę, tylko do góry. Równolegle poprowadzono klasyczne, zwykłe schody. Schody ruchome nie funkcjonują nocą. Mają też jedną ciekawą cechę, dzięki której można je uznać nie tylko za infrastrukturę transportową, ale też za atrakcję turystyczną. Są bowiem podświetlone zmieniającymi się kolorami i naprawdę fajnie to wygląda. Biały, czerwony, niebieski, morski, liliowy, co chwilę zmiana. Co do samego parku, jego zwiedzanie, ze względu na dość późną porę, zmęczenie i torby z zakupami, odpuszczamy i wąską uliczką dochodzimy do hotelu, gdzie wieczór schodzi na degustacji ostrych zupek.

Image
. Budda nadmorski i winda do nieba

Rano z pełnym zaangażowaniem przystępujemy do realizacji planu dnia. Jego pierwszy punkt udaje się sztandarowo: to śniadanie. Kolejnym jest dostać się w rejon dworca PKP… znaczy koreańskiego „pekape”, po czym złapać tam czerwony autobus do świątyni Haedong Yonggungsa. Przy okazji słów kilka o kolorach autobusów miejskich w Korei. Czerwone są najszybsze. Kursują na długich trasach, nierzadko przez całe aglomeracje. Nie zatrzymują się też na wszystkich przystankach. Zwykle, a może i zawsze, na czerwonych liniach używane są nie autobusy miejskie, ale autokary turystyczne, wprawdzie nie w wersji „lux”, lecz takie bardziej bazowe, bez żadnych luksusów i bez ogromu miejsca na nogi. Linie obsługiwane przez niebieskie i zielone autobusy można jako turysta traktować tak samo. Zatrzymują się na każdym przystanku i są obsługiwane przez typowe autobusy miejskie. Są też zdecydowanie tańsze od czerwonych. Przyjmijmy, że za przejazd mniej więcej wychodzi 1400 - 1600 KRW w liniach zwykłych i 2200 - 2600 KRW w przyśpieszonych (czerwonych). Kartę transportową odbija się i wsiadając do autobusu, i wysiadając z niego. Zanim autobus dojedzie do przystanku, na którym chcemy wysiąść, powinno się zasygnalizować, że będzie się wysiadać, poprzez naciśnięcie czerwonego przycisku (lub grzybka).

Szybko i bez problemów dojeżdżamy do dworca, gdzie mamy przesiadkę na czerwony autobus. Gdy nadjeżdża nasz autokar… mija stanowisko, na którym jest rozpisany i staje na następnym. Tego nie spodziewaliśmy się, normalnie szok! Zanim dobiegamy do pojazdu, wsiada do niego kilku szybszych od nas lokalsów i autobus odjeżdża. Pocieszamy się, że był strasznie napchany i ludzie stali jeden na drugim. Kolejny jest po jakiś 10 minutach i do niego udaje się wepchać, a nawet zająć ostatnie dwa miejsca siedzące. To jest o tyle ważne, że jechaliśmy tym autobusem ponad godzinę i dłużyło się to i dłużyło. Za przejazd wyszło 2100 wonów, przy czym 1550 pobrało za zwykły autobus miejski, a wysiadając z czerwonego ściągnęło jeszcze 550 KRW. To jest kolejną zaletą karty T-money, że w przypadku przesiadek nie nalicza nowego biletu, ale ściąga kwotę zależną od kilometrówki, z uwzględnieniem faktycznego miejsca rozpoczęcia podróży.

Chcąc odwiedzić świątynię Haedong Yonggungsa i jadąc tam z „centrum” Busan, nawigacja może kierować dwojako. Mam wrażenie, że zwykle kieruje trasą przez stację metra Osira. Można stamtąd dojść do świątyni 2,2 km pieszo, albo podjechać autobusem. My akurat mamy do wyboru też, nieco przybliżoną powyżej, wersję stricte autobusową, z której korzystamy i która dowozi nas do przystanku na Gijanghaean-ro (o tutaj). Stąd do wejścia do świątyni jest 800 metrów. Drugim plusem jest to, że odpada czekanie na autobus w Osirze, a te, mam takie wrażenie, jeżdżą na peryferiach miasta nieco rzadziej niż w centrum.

Przed wejściem do zasadniczej części kompleksu świątynnego przechodzi się przez Haedong Yonggungsa Zodiac Park, aleję z posągami ludzi z głowami zwierząt i jednocześnie chińskich znaków zodiaku. Postacie tam stojące zwane są Sibiji-shin, czyli Dwunastu Generałów Duchów (szeroki ich opis znajdziecie np. na tej stronie).

Image
pół ludzie, pół zwierzęta: znaki zodiaku w alei prowadzącej do świątyni Haedong Yonggungsa

Na tej samej alei są jeszcze dwie ładne figury, postacie. Tak, wiem, że określenie „ładne” jest nieco płytkie. Dodam też, że zarówno moja wiedza dotycząca buddyzmu, jak też zaangażowanie w eksplorację jego odmętów, odmian i związanych z nimi postaci, są nikłe i pobieżne. Mając na względzie, że „naszych” świętych i ich żywotów znam ledwo garstkę, to uważam, że sensu by nie miało zbytnie wgłębianie się w „cudzych”. Dlatego w relacjach dotyczących buddyzmu ograniczał będę się do mikstury własnych wrażeń i zasobów typu wiki & przewodniki. Jeden z tych posągów to patriarcha Bodhidharma, z miną kojarzącą się z Iwanem Groźnym i brodą z falami jak na wzburzonym Morzu Japońskim… znaczy się Wschodnim. Kolejny posąg to sympatyczna dziewczyna, choć nie wiedzieć czemu za nakrycie głowy służą jej… miniaturowe głowy męskie. Wynalazłem, że jest to Haesu Gwaneum-sang, ale nie dogrzebałem się któż to taki był, względnie nie był, oraz dlaczego tylu facetów straciło dla niej głowę.

Image
Bodhidharma

Image
Haesu Gwaneum-sang

Za wspomnianą wyżej aleją mamy, przy białej pagodzie, wejście na właściwy teren świątynny. Można tu albo skręcić w prawo i przez bambusowy las dostać się, nieco od tyłu, do głównej świątyni, albo w lewo, aby przejść najpierw przez pięknie zdobioną bramę (brama Iljumun), po czym schodami także dojść do głównego budynku świątynnego. Polecam w lewo – pozwoli to uniknąć konieczności ciągłego odwracania się wracając do góry po schodach. A widok z nich jest przedni. Schodów jest 108, co odzwierciedlić ma 108 iluzji ludzkiego umysłu. Przy okazji, jedna z praktyk buddyjskich polega na wykonywaniu o poranku 108 pokłonów, co ma pozwolić umysłowi na pełny powrót do ciała po nocy. W sumie to nie dziwota – serce mocniej pracuje, krew szybciej krąży, limfa żwawiej płynie, czyli budzimy się.

Image
pagoda i brama (Iljumun Gate) przy wejściu na właściwy teren świątyni

Zdecydowanie polecam też aby schodząc schodami, odbić na chwilę w ścieżkę w lewo. Wpierw prowadzi ona do kaplicy Buddy Leczącego (Yaksayeorae-bul). Istotnie, widoki spod jego rzeźby mogą mieć kojący wpływ na duszę. Morze, skały i wkomponowana w zielone, łagodne wzgórze świątynia, pięknie ze sobą współgrają. Trochę niżej Leczącego, i bardziej w bok, dochodzimy do skalistego wybrzeża. Jest to świetny punkt na zrobienie zdjęć kompleksu świątynnego. Ujęcia stąd są szerokie i okraszone elementem morza i malowniczego skalistego wybrzeża, kontrastującego z zielenią wzgórza, na zboczach którego leży świątynia.

Image
Budda Leczący

Image
miejsce na zdjęcia…

Image
… i widok z tego miejsca

Gdy wreszcie docieramy do głównej świątyni, pierwszą rzeczą, którą uświadamiamy sobie, jest to, że jest ona utrzymana w bardzo dobrym stanie. Szczególnie zachwycają świeże, żywe kolory konstrukcji dachu, głównie ozdobne belki dachowe. Malowidła naścienne są już trochę wyblakłe, ale nadal dobrej jakości. Świątynię założono w 1376 r., ale w międzyczasie wiele „przeżyła”, ze szczególnym uwzględnieniem zniszczenia jej w trakcie najazdu japońskiego w 1592. Ponownie założono ją w latach ’30 XX wieku i uzyskała wtedy swoją aktualną nazwę, Haedong Yonggungsa, czyli Koreańska Świątynia Smoczego Pałacu, czy Pałacu Smoka – niech każdy przetłumaczy sobie jak woli („Korean Dragon Palace Temple”). W trakcie japońskiej okupacji w XX wieku, świątynię dotknął pożar. Główny budynek świątynny, hala Daeung-jeon, został od nowa zbudowany w roku 2005 … co tłumaczy jego „świeżość”. Przy okazji, określenia „budynek świątynny” raczej nie spotkamy w opisach, czy to mniej czy bardziej oficjalnych. Używane za to są określenia pawilon lub hala (pavillon, hall) – więc i ja postaram się je stosować… nie do końca rozumiejąc różnicę pomiędzy tymi dwoma.

Jeszcze zanim wejdziemy schodami do głównej hali, przysiadamy na chwilę pod gęstym jak staropolski bór, wiszącym ogrodem lampionów, które miło cieniują taras, ponad którym są zawieszone. Do Korei lecieliśmy z przekonaniem, że wysyp lampionów łączy się zawsze z urodzinami Buddy, a co za tym idzie, że będąc na miejscu tydzień, dwa, przed tym świętem, na kolorowe, lampionowe szaleństwo nijak się nie załapiemy. Wizyta w Haedong Yonggungsa ostatecznie wyprowadziła nas z tego błędnego poglądu. Tak sobie myślę, że albo to taki zwyczaj, żeby lampiony były już na dwa tygodnie przed urodzinami, albo Koreańczycy przygotowują wszystko wcześniej, żeby się potem przypadkiem z czymś nie spóźnić, albo trzecia opcja – biznes. Popularną w Korei praktyką duchową jest sporządzanie na kartonikach próśb, życzeń, intencji i wieszanie ich w świątyniach, przywiązanych właśnie do wspomnianych lampionów. Kartoniki dostępne są u personelu świątyni odpłatnie. Zauważyłem, że cena zależy od odległości od miejsca świętego – im bliżej, tym drożej. Na tarasie leżącym kondygnację niżej niż główny Budda, 30000 wonów czyli jakieś 90 zł. W innych miejscach świątyni było taniej.

Image
prośby do bogów można opłacić kartą

Image
ktoś podejmie się podliczenia ile intencji/wonów wisi na tym kawałku nieba?

Przy okazji, będąc na tym tarasie, na jego końcu mamy toalety (rest room), a tuż obok nich, na samiutkim końcu, wyjście na coś pomiędzy małym zapleczem, a miejscem na wiadra i szczotki, skąd ładnie widać mały wąwóz z licznymi posągami różnych bożków oraz mały tłum stojących na mostku ludzi, którzy próbują wrzucić monetę do znajdujących się niżej kamiennych mis i uzyskać w ten sposób dobry omen.

Image
wąwóz wróżby dobrej monety

Po odetchnięciu i zaspokojeniu podstawowych potrzeb, wchodzimy wyżej obejrzeć główny pawilon. Do jego środka mogą wejść wierni, i niewierni też, ale nie w butach i nie bezpośrednio od frontu. Będąc w środku nie należy hałasować i… rozkraczać nóg. Nie wolno też robić zdjęć – ale z zewnątrz już wolno. Takie zwyczaje stosuje się do wszystkich świątyń buddyjskich, przypuszczam, że na całym świecie, a w Korei to na pewno. Będąc stricte turystycznie nie ma jakiejś wielkiej potrzeby aby wchodzić do środka. Wszystko widać z zewnątrz, konstrukcja jest bardzo otwarta, wielka powierzchnia ściany frontowej i część ścian bocznych przeznaczona jest na wiele dużych drzwi, które stoją otworem i dają możliwość obejrzenia każdego zakamarka wnętrza hali.

Image
główny pawilon – Daeung-jeon

Image

Image

W całym kompleksie świątynnym jest jeszcze kilka innych, mniejszych pawilonów. Ciężko dokładnie powiedzieć ile, bo niektóre z nich przyklejone są do innych i na pierwszy rzut oka i bez planu całego założenia, trudno stwierdzić, czy mamy do czynienia z jedną halą, czy może już z dwoma osobnymi. W pamięci utrwaliły mi się piękny niebieski smok wymalowany na ścianie hali Yonggun-dan (znalazłem też nazwę Yongwang-dang) oraz morze fioletowych lampionów ponad Buddą leżącym w pawilonie Gwangmyeong-jeon (też: Nahan-jeon).

Image
hala Yonggundan

Image
Gwangmyeong-jeon (Nahan-jeon), Budda Leżący

Z postaci uwiecznionych w formie rzeźbiarskiej i znajdujących się w obrysie świątynnego założenia, na uwagę zasługują dwie. Pierwsza to Budda Śmiejący Się, czy też Budda Szczęśliwy. Z wielkim brzuchem siedzi sobie pomiędzy głównym budynkiem, a mniejszą halą, tą od niebieskich smoków. Ten sympatyczny grubasek oraz Budda, który leży na boku, to chyba dwa najbardziej znane wizerunki Buddy. No właśnie… dopiero po powrocie z Korei dowiedziałem się, że Budda Śmiejący Się… to nie Budda, tylko Podae-Hwasang, po chińsku Budai, czy Pu-Tai. I w tym miejscu wgłębiamy się bardziej – jego imię po chińsku to, w tłumaczeniu, worek konopny. Postać ta uchodzi za historyczną i w Chinach znana była już w X wieku. Był to ponoć mnich, który był też inkarnacją, wcześniejszym wcieleniem Buddy. Wiecznie uśmiechnięty chodził po wsiach i jeśli trafił na kogoś w potrzebie, to z worka wyciągał co potrzeba i obdarowywał tym potrzebującego.

Image
Budda Śmiejący Się… a właściwie Podae-Hwasang

Do drugiej postaci trzeba się wdrapać po schodach. Na planie wystawionym przed wejściem do kompleksu jej nazwa to „Great Goddess Buddha of Mercy”. Wielka Bogini Budda Miłosierdzia. W internetach można wyczytać też inne określenia: Gwanseeum-bosal czyli Bodhisattwa Współczucia (Bodhisattva of Compassion), Haesu Gwaneum Daebul (Sea Water Great Goddess Buddha), a w indyjskim sanskrycie Awalokiteśwara (klik). Jest tego trochę, więc ja też dołożę swoje, bazujące na miksie przytoczonych, określenie, Bogini Miłosierdzia Morskich Wód. Spod jej podnóża roztacza się całkiem szeroki i piękny widok na leżącą niżej świątynię. Natomiast ujęcie samej bogini sprawiało pewien problem, gdyż dość szczelnie była zasłonięta lampionami… ale udało się ten problem jakoś obejść.

Image
Haesu Gwaneum Daebul, Bogini Miłosierdzia Morskich Wód

Jak można podsumować wizytę w świątyni Haedong Yonggungsa, którą opuściliśmy po 2,5 godzinie spokojnego pobytu. Są takie miejsca, będąc w których ciężko jest je ot tak, po prostu „zwiedzić”, czyli przejść od punktu A do B, zobaczyć, zrobić zdjęcia i lecieć dalej. Nie, że nie da się, ale ich specyfika ma w sobie coś, co w jakimś stopniu przyciąga, coś, co powoduje, że chce się być tam trochę dłużej, czasem znacznie dłużej. Zapewne mogą to być różnorakie czynniki. Widoki, położenie i ukształtowanie terenu, zabudowa, czy to ładna, ciekawa, piękna, czy komponująca się z otoczeniem, z jakąś większą całością, z otaczającą je naturą, jakieś misterne detale, wykończenia, rzeźby, a czasem wręcz przeciwnie, surowość formy, prostota. Haedong Yonggungsa należy do tych pierwszych miejsc. Jest to sprawa oczywiście dość indywidualna, jak każdy takie miejsca odbiera, jednego ruszają mniej, innego bardziej. Haedong Yonggungsa ma w sobie to coś, przez co nie można żałować ani chwili tam spędzonej i ani chwili przeznaczonej na długi czas, który trzeba było zużyć aby się tam dostać.

https://www.youtube.com/watch?v=tMbRqUI5HHEHaedong Yonggungsa… jest „klimat”

!!! w Haedong Yonggungsa są ponoć piękne wschody słońca, a wśród miejscowych jest to popularne miejsce na powitanie o poranku Nowego Roku – jeśli będziecie mieć nocleg w bliskiej okolicy, albo wynajęty samochód, to polecam

Z Haedong Yonggungsa wydostajemy się używając takiej samej formy transportu, którą dostaliśmy się na miejsce. Jedziemy teraz do dzielnicy Haeundae. Jako, że czas faktyczny na zwiedzanie świątyni znacznie przewyższył nasze założenia, trzeba było zmodyfikować plan, w którego wcześniejszej wersji było, aby po Haedong Yonggungsa pojechać do dzielnicy Songjeong, przejść się lokalną plażą, po czym wykorzystując nadmorską kolejkę turystyczną, atrakcję nazwaną Blueline Park, dostać się do wspomnianego Haeundae. Przez ów „park niebieskiej linii” kursują, wzdłuż wybrzeża, dwie formy transportu, obie będące atrakcjami turystycznymi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Niżej, po torach jeździ „pociąg plażowy” (Beach Train), a wyżej – a niech tam, popuśćmy wodze fantazji – „podniebna kapsuła” (Sky Capsule). Kapsuła jest bardziej kompaktowa, jej pojemność to cztery osoby. Jednak nie to, i nie to, że jest taka „cute”, jest jej główną zaletą. Jeździ ona bowiem kilka metrów wyżej niż pociąg, jakby ponad nim. Według opinii z sieci (moich nie mam, bo nie byłem), na trasie pociągu jest trochę miejsc, gdzie widok jest zasłonięty przez drzewa – kapsuły tej przypadłości nie mają. Minusem kapsuł jest cena – za przejazd w jedną stronę wychodzi 12500 – 20000 wonów (cena zależy od ilości osób w kabinie). Tymczasem na przejazd pociągiem trzeba wyłożyć 8000 od głowy. Próbowałem dzień wcześniej nabyć bilety na kapsuły, ale wszystko było wyprzedane. Natomiast na pociąg coś tam było, ale nie chciałem kupować dzień wcześniej, no bo to przecież pociąg i miejsca na pewno się znajdą, więc w temat nie wgłębiałem się. Tymczasem gdy byliśmy już w Haedong Yonggungsa i zerkałem na dostępność, to była ona szczątkowa, prawie żadna… co stało się dodatkowym, oprócz braku czasu, argumentem na odpuszczenie tej atrakcji.

W Haeundae, gdy już wysiedliśmy z autobusu, kupujemy w lokalnej „Żabce” tanie, mocne i dobre espresso, wprawdzie w papierowym kubku, ale cena 1000 KRW rekompensuje tą małą niedogodność. Pijąc wyklikuję w apce Klook bilety do kolejnej atrakcji tego dnia, do Busan X the Sky. Cena w Klook 21600 wonów, cena oficjalna, obojętne czy na miejscu, czy przez internet, 27000. Czyli jakieś niecałe 65 zał vs 81 zł – wybór jest oczywisty, a za zaoszczędzone 16 zł można kupić, przykładowo, pięć kaw z „Żabki”.

Technicznie ujmując, X the Sky to komercyjno-handlowa nazwa atrakcji w wieżowcu LCT The Sharp Landmark Tower, ukończonym w 2019 roku. Z wysokością 411.6 m to drugi najwyższy budynek w Korei, a w rankingu światowym jest na 42. pozycji. Leży tuż przy plaży Haeundae, a w ramach towarzystwa ma sąsiadujące z nim apartamentowce LCT The Sharp Tower A (339 m) i B (333 m). Widok nań z dołu jest niczego sobie, będąc blisko budynków trzeba mocno zadzierać głowę.

Image
LCT The Sharp – po prawej Landmark Tower (w nim jest X the Sky), na lewo od niej wieża B… i ucięty kawałek wieży A

Teraz, wiedząc jak wygląda kompleks LCT The Sharp, zobaczcie sobie w ramach ciekawostki na StreetView, zanim zaktualizują, jak wyglądało to miejsce w roku 2010 (klik). Zmiana jest kosmiczna, miejsce nie do poznania!

W środku X the Sky oferuje dość sporo atrakcji. Klasyczną chyba w takich miejscach rzeczą jest szklana podłoga, dzięki której można się przestraszyć czy podekscytować, wiedząc, że jak pęknie będzie długie „aaaaa!!!” i krótkie „bum”. W X the Sky zostało to nazwane Shocking Bridge. Mnie akurat wszelkie „przepaście” zaczynają ruszać dopiero, gdy wiem, że mogę w nie spaść, więc serce mocniej nie biło, ale zdjęcia wychodzą tu dosyć oryginalnie.

Image
Shocking Bridge

Oczywiście w środku jest masa innych atrakcji zrobionych pod fotki. Wydaje mi się, że Koreańczycy, i ogólnie chyba Azjaci, mają w tym zakresie większe potrzeby niż my. Selfie z misiem, fotki z kwiatkiem, fotki z „pokemono-stworami”. Dodatkowo jest kilka punktów, gdzie można zakupić różnorakie pamiątki. Najtańsze to kiczowate pocztówki – naprawdę masę pieniędzy można tam roztrwonić. W wieżowcu jest też, tak mówią, najwyżej położony Starbucks na świecie (cennik). Nie chodzi tu oczywiście o wysokość nad poziomem morza, ale o wysokość nad gruntem. Jeżeli ktoś ma ochotę na coś nieco bardziej uroczystego, czy tam ekskluzywnego, mają tam też Sky 99 Grill & Pasta, restaurację na 99. piętrze. Ceny tam są odpowiednio wyższe niż „na mieście” (menu z cenami)… ale w sumie, to czy w Polsce da się zjeść krewetki z kremowym sosem z młodej cebulki za 87 zł – no nie wiem.

Image

Image

Najbardziej klasyczną cechą wieżowców zawierających dedykowany taras widokowy – tutaj to w sumie nie taras, ale całe trzy piętra widokowe – są, a jakże, widoki. Ciężko by było znaleźć powód aby tam na nie narzekać. Widoki są obfite! Dookoła wszystko jest niższe i wszystko jest niżej. Z góry wszystko wydaje się tam takie małe i odległe. Widoki i na wschód, i na zachód, są ciekawe. Na zachodzie widać osiedla złożone z gąszczu wielkich wieżowców, wielkich, ale w porównaniu do LCT The Sharp małych, fragment kolejki Blueline Park oraz zielone wzgórza i oczywiście morze. Może jednak w kierunku wschodnim jest ciekawiej. W dole widać plażę Haeundae, dalej wzrok przykuwa most Gwangan, a za zielonym wzgórzem most Portowy (Busan Harbor Bridge chyba jakoś lepiej brzmi w tym przypadku). Po lewej mamy wrzucone w morze wysepki Oryukdo, a jeszcze głębiej wyspę Yeong z lasami Taejongdae. Byliśmy na X the Sky w godzinach popołudniowych i ostre, świecące z zachodu słońce, nieco zakłócało odbiór widoku w tym kierunku i przede wszystkim jakość zdjęć. Jeśli chcecie się tam udać nie na wieczorno-nocne widoki, to polecam, przy założeniu, że macie możliwość doboru godziny, tak wycyrklować, żeby na górze być tuż przed wejściem słońca w najwyższy punkt na niebie.


Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

mayka 26 marca 2025 12:08 Odpowiedz
@Raphael dobrze się zapowiada! Z racji konstruowania spokojnego wyjazdu rodzinnego do Korei, czekam niecierpliwie na dalszą część :)