„Po zdjęcie z pocztówki”, „Malezyjskie zwroty akcji”, „Czy jest światło w tropikalnym tunelu”, „Palmy na Borneo”, „Łódką przez śmieci” - to były różne pomysły tytułów jakie przychodziły mi do głowy. Niestety, mam wrażenie że każdy z nich wyrażałby za mało i w jakimś stopniu był niesprawiedliwy w stosunku do wszystkiego co chce tutaj napisać.
Mam w zwyczaju zaczynać pisanie relacji w trakcie pobytu i tak też się dzieje tym razem. Wyjątkiem jest, że przeważnie już wiem jaką ogólna ocenę będzie miała cała podróż bądź przynajmniej moje odczucia są już w pewien niezmienialny sposób ukształtowane minionymi dniami. Tymczasem ja leżąc w domku na wodzie rodem tych z Malediwów w scenerii walących piorunów gdzieś w oddali i wodospadów z nieba - borykam się z oceną Malezji jako kraju a myśli o nadchodzących dniach przeplata dreszcz ekscytacji oraz niepewności.
Zacznijmy więc od samego początku czyli motywacji i planowania. Mniej więcej rok do dwóch lat temu wpadły mi w oczy zdjęcia z narodowego parku Tunkun Marine Park a dokładniej z Bohey Dulung Island. Miejsce natychmiastowo wskoczyło na bucket listę a po dokładniejszym sprawdzeniu gdzie co i jak wiedziałem już jak się tam znaleźć. Niedługo później przyszła promocja Britisha na bilety open jaw i po konsultacji z rodzinką kupiliśmy loty Warszawa - Singapur i powrót z Kuala Lumpur z zamiarem eksploracji Borneo. Z ośmiomiesięcznym wyprzedzeniem przyszło nam jeszcze czekać na promocję AirAsia i dobrać bilety do Kota Kinabalu, Sandakan i powrotny do Kuala Lumpur. Termin marcowy - niski sezon. Mając już na karku kręcenie się po różnych rejonach Azji polodniowo-wschodniej liczyliśmy na kolejną fajną przygodę.
Singapur na rozgrzewkę.
Do Singapuru lecieliśmy pierwszy raz. Państwo-miasto owiane w zasadzie legendami na temat jego nowoczesności jest miastem, po którym spodziewaliśmy się wiele. Mieliśmy popołudniowy przylot na miejsce i trzy noce do zmiany miejsca - tak więc czasu wystarczająco na zweryfikowanie „jak tu jest naprawdę”
Od razu po wyjściu z samolotu korzystamy z pierwszej atrakcji jaką jest samo lotnisko. Fantastyczny, zielony ogród i imponujący wodospad wita nas z uśmiechem. Na koronie ogrodu znajdują się dodatkowe, płatne udogodnienia dla dzieci, na które wybieramy się z naszym synem. Można tam znaleźć fikołki, labirynt z żywopłotu, place zabaw i restauracje. Dzieci się nie nudzą a i dorośli mają gdzie porobić zdjęcia.
Następnie przedostaliśmy się kolejką i metrem do naszego hotelu. System komunikacji miejskiej jest skonstruowany tak, że można płacić za przejazdy odbijając na wejściu i wyjściu swoją kartę płatniczą z paypassem. Podróżując z dziećmi trzeba mieć jednak na uwadze, że jedną kartę można użyć tylko i wyłącznie dla jednej podróżującej osoby. Tak więc nie da rady odbić jej kilkukrotnie na wejściu oraz wyjściu żeby pokryć kilku podróżujących.
Bezproblemowo dotarliśmy do hotelu - Faber Park, który znajduje się kilkanaście minut na piechotę od „wrót” Sentosy, czyli rozrywkowej wyspy Singapuru. Po zameldowaniu idziemy na pobliski foodcourt i tam orientujemy się, że zapomnieliśmy wymienić trochę kasy a w obecnych knajpkach nigdzie nie można płacić kartą. Płacić można było za to grabem po wcześniejszym zeskanowaniu kodu QR wystawionego na prawie każdej ladzie restauracji. Żeby móc posługiwać się w ten sposób aplikacją trzeba jeszcze ją doładować - kartą, przelewem itp. Z tym zadaniem zeszło nam się trochę czasu bo prawie wszystkie karty były odrzucane i w związku z tym zostaliśmy przyklejeni do telefonu na dłuższą chwilę. Zaobserwował to pewien lokales, który dwukrotnie podchodził do nas z pytaniem czy może nam jakoś pomóc i czy przypadkiem nie potrzebujemy pieniędzy na jedzenie. Za drugim razem dosłownie wepchnął nam (w pozytywnym znaczeniu) 10 dolarów, powołując się na Ramadam i czynienie dobrych uczynków. Było to trochę zawstydzające co prawda ale też bardzo miłe. Chwilę później udało się też doładować Graba i zamówić pierwsze kompletnie nietrafione dania na kolację. Cóż życie bywa przewrotne
:)
Singapur - zielono mi.
Kolejny dzień rozpoczynamy od spędzenia czasu na wcześniej wspomnianej wyspie Sentosie, która jednocześnie jest najdalej wysuniętą na południe kontynentalną częścią Azji. Pogoda nie rozpieszczała więc na Palawan Beach nie zabawiliśmy długo. W zamian za to odwiedziliśmy oceanarium. Ma dosyć dużo do zaoferowania i super jest to, że równolegle jest stawiane na walory edukacyjne dotyczące dbania o środowisko. Oprócz oceanarium poszwędaliśmy się to tu to tam i tak minął czas prawie do wieczora.
Wieczorem najpierw ustawiliśmy się w kolejce po jedzenie u Zhong Guo La Mian Xiao Long, czyli knajpce która zostawała w poprzednich latach nagrodzona gwiazdką Michelin. Jedzenie było pyszne ale czy zasługuje na to by być nagradzane? Raczej nie.
Po jedzeniu udaliśmy się jeszcze na nocny pokaz do słynnych ogrodów. Co tu dużo pisać, fenomenalne widowisko gry swiateł i muzyki.
Drugi pełny dzień przyniósł nam słoneczną pogodę a my wykorzystaliśmy czas na ponowne odwiedziny ogrodów wraz z wizytą w Cloud Forest i Flower Dome. Pierwszą lokalizacją byliśmy zachwyceni. Trafiliśmy czasowo na puszczanie mgiełek, które dodatkowo polepszały doznania wizualne. Ta roślinna konstrukcja jest czymś unikatowym i nie widziałem niczego podobnego wcześniej. Ogród jurajski zamknięty w gigantycznej szklarni. Cudowne. Flowers Dome nie serwuje już takiej dawki tropików natomiast też jest przyjemnie. Co miesiąc zmienia się tam tematyka a że marzec jest miesiącem kwitnących wiśni to tematem przewodnim była Sakura.
Ponadto przeszliśmy całą marinę oraz zajrzeliśmy wieczorem na chińska dzielnicę. Chcieliśmy zahaczyć o jeszcze jedną miejscówkę dawniej z gwiazdką Michelin ale się spóźniliśmy przed zamknięciem.
To co nam szczególnie się podobało w Singapurze to wszechobecna zieleń. Zielone tarasy, pasy zieleni na drogach, parki, rośliny w budynkach. Bardzo mocno stawiają na edukację w zakresie zrównoważonego obcowania z naturą. Co rusz można napotkać banery lub filmy edukacyjne. Jak iść z duchem czasu to chyba właśnie w taki sposób. Co prawda Singapur cały czas jest betonową dżunglą - tylko że w tej betonowej części jest coraz więcej tej prawdziwej - a ja jestem zwolennikiem tego typu trendów.Kota Kinabalu Marine Park - pierwsze zawody
Z Singapuru poleciliśmy na dwie noce do Kota Kinabalu z zamiarem odbycia island hoppingu po Marine Parku. Za nocleg wybraliśmy małe mieszkanie w apartamentowcu ulokowanego w nadbrzeżnej części miasta. Pierwszy malezyjski dzień minął nam spokojnie - na dobrym jedzeniu (znaleźliśmy pyszne sataye z baraniną, których smak z pewnością dorównywał smakom „gwiazdkowego” hawkera) oraz chillerce w apartamentowym basenie z panoramą na całą zatokę.
Nazajutrz o 8:30 wypłynęliśmy na wyspy. Wzięliśmy sobie pakiet dopłynięcia do trzech - Mamutik, Manukan oraz Sapi - pakiet bez snorkowania. Na pierwszą z nich przybyliśmy jako jedni z pierwszych i dzięki temu mogliśmy przez jakiś czas pokorzystać z błogiego spokoju jaki tam panował. Woda ma tu bardzo ładne kolory, po plaży przechadzają się wielkie warany i jest czysto. I to jest słowo klucz bo na wyjściu z portu oraz w kilku miejscach na trasie łódki dosłownie trzeba było się przeprawiać przez pływające odpadki i plastik. Niestety to jak żyją tam Badjałowie i gdzie lądują ich śmieci mocno daje się we znaki naturze.
Pominiemy na jakiś czas śmieci i wrócimy do tematu spędzania czasu na miejscu. Mniej więcej od godziny 10 można było zaobserwować napływające w dużych ilościach kolejne wycieczki głównie z chińską klientelą. Na tyle to były duże ilości łódek, że na plaży najzwyczajniej zrobiło się tłoczno. Problem ten nie zniknął aż do wieczora a w bonusie doświadczaliśmy jeszcze różnych, kuriozalnych zachowań ludzi w okół - np łapanie ryb w plastikowe siatki spożywcze czy niekończące się sesję zdjęciowe. Ah te różnice kulturowe... Zachowaniem wielu turystów wydawali się być zniesmaczeni nawet rangersi co i raz strofując, któregoś delikwenta do przestrzegania zasad panujących w parku.
Kontynuując, druga wyspa kompletnie nas nie zachwyciła i praktycznie większą część czasu przeleżeliśmy w cieniu. Trzecia zaciekawiła nas krajobrazem chociaż była mała - ale wypiliśmy na niej dobre, świeże soczki.
Na koniec dnia nie byliśmy zbytnio zachwyceni. Ba. Miałem nawet poczucie, że przylot tu był błędem. Pomijając już walory estetyczne, fakt tłumów kompletnie zabija przyjemność obcowania tu z naturą. Na pociesznie odwiedziliśmy super night market po powrocie, gdzie można było skubnąć to tego to tamtego no i oczywiście ponownie sataye.
I teraz mały spoiler: to była najnudniejsza część naszej podróży.Sepilok i Kinabatangan - prawdziwa natura pośród plantacji palmowych
Z kolejnym dniem wsiedliśmy o 9 do samolotu i przetransportowaliśmy nasze zadki do Sandakan, skąd w pół godziny dojechaliśmy do naszej bazy wypadowej na nadchodzące trzy dni. Gościliśmy w Sepilok Jungle Resort, który jest zlokalizowany zaraz przy trzech istotnych lokacjach w pobliżu czyli Oranguntan Center, Sun Bear Center oraz Rainforest Discovery Center. Resort przylega do lasu deszczowego i dysponuje rozległym obszarem, pięknym ogrodem, stawem i rzeczką, w których pływają potężne ryby.
Nasz pokój nie był jeszcze gotowy więc udaliśmy się od razu oglądać misie. Niedźwiedzie borneańskie są najmniejszymi niedźwiedziami na świecie i bardziej przypominają wielkie przytulanki niż groźne stworzenia - są też roślinożerne. Centrum dysponuje kilkunastoma sztukami i co jakiś czas jeżeli zwierzęta są na to gotowe to są wypuszczane na wolność. Nam największą frajdę sprawiło to jak stawały niezgrabnie na dwóch łapach aby polepszyć swój zasięg widzenia. Całość obchodzi się mniej więcej w pół godziny i jest to najdroższa opłata wstępu jakiej dokonaliśmy na Borneo. Do wyjścia odprowadziły nas Makaki, których jest pełno w okolicy.
Na drugi ogień poszło Orangutan Rehabilitaion Center. Jest otwarte dwa razy dziennie w porze karmienia. Orangutany obserwujemy w dwóch miejscach. Jedno w zamkniętym, przeszklonym budynku a drugie z platformy w środku lasu. Tym rudym, majestatycznym o leniwych ruchach stworzeniom także towarzyszyły makaki. Przy okazji dowiedzieliśmy się kilku ciekawych informacji na temat przewodnich naczelnych. Matki opiekują się młodym - bo zawsze rodzi się jeden - przez 8 lat! Jest to najdłuższy okres wychowania dziecka w królestwie zwierząt.
Tego dnia zdecydowaliśmy się jeszcze na nocne szukanie zwierząt po okolicy wraz z przewodnikiem. Za grosze przez półtorej godziny chodziliśmy z latarkami po błotku wśród drzew, żeby zobaczyć: Skorpiony, pająki, węże, biczyka, żaby leśne, latające wiewiórki, myszojelenia, dzioborożca, dzięcioła, cykadę i świetlika. Obłęd. Wszystko to w obrębie kilkuset metrów od naszego domku. W dzień zaobserwowaliśmy też przy drodze połacie roślinek tych, po których dotknięciu chowają się liście. Masa wrażeń jak na pierwszy dzień w nowym miejscu. Po centrach rehabilitacyjnych spodziewaliśmy się trochę więcej - bliższy dystans, większe tereny - koniec końców jednak one głównie mają spełniać swoje zadanie czyli ratować im życia i być dla nich nie dla nas. Trzeba czasem zmienić sposób myślenia, żeby miejsce zyskiwało na atrakcyjności.Sepilok i Kinabatangan - prawdziwa natura pośród plantacji palmowych c.d.
Nazajutrz wystartowaliśmy z treningiem, bo tak w sumie można nazwać nasz pobyt w RDC. Łącznie przechadzając się po różnych szlakach oraz platformach w koronach drzew spędziliśmy tam ponad dwie godziny. Osobiście kocham takie miejsca. Gigantyczne drzewa, wiewiórki, ptaki. Zielona bioróżnorodność na całego sprawia, że nie da się nie poczuć magii lasu deszczowego. Jakże też mogłoby się obyć bez deszczu! Są tu najwyższe platformy spośród tych na Borneo i wspaniale się spędza czas. Nie ma za specjalnie co dodawać - po prostu las deszczowy w czystej postaci.
Po lesie urządzamy sobie odpoczynek i ruszamy do oddalonego o pół godziny drogi kolejnego sanktuarium tym razem Labuk Bay Proboscis Monkey. W przeciwieństwie do orangutanów tutaj nosacze są karmione na platformach niemalże oddalonych o wyciągnięcie ręki. Ponadto one same nic nie robią sobie z obecności człowieka i np przechodząc z jednego miejsca do drugiego wskakiwały między ciekawskich turystów drogą na skróty. Ciężko się było napatrzeć na jedzące gromady „Januszy”. Nasz kierowca graba powiedział, że w ostatnim czasie było sporo Polaków, którzy bardzo chętnie się posiłkują spolszczeniem nazwy tych niesamowitych małp. To była totalna frajda i zdecydowanie najfajniejsza opcja oglądania zwierząt w opisywanych przeze mnie sanktuariach.
Przejdziemy teraz płynnie do kulminacyjnej części tego etapu podróży. Nad opcją wybrania się na rejs łódką po Kinabatangan zastanawialiśmy prawie dwa dni. Rozważaliśmy odpoczynek w resorcie lub podróż w tą i z powrotem nad rzekę. I na szczęście zdecydowaliśmy się zostać bo czas spędzony na badanie był czymś czego potrzebowaliśmy od długiego czasu… Żartowałem. I chwała za to niebiosom bo było naprawdę blisko.
Wycieczkę wykupiliśmy w resorcie (wyszło chyba 275 R za osobę). Zaczęliśmy od lunchu o 12:30, o 15:00 już byliśmy po dwóch godzinach jazdy w punkcie wypadu na cruisa. Na miejsce jechaliśmy wygodnym autokarem plus trzeba było jeszcze podpłynąć po wypadowy hotel, gdzie czekały pyszne przekąski. Jednak coś co przeżyliśmy podczas drogi jest szczególnie niezapomnianym i druzgocącym jednocześnie. Większą część trasy się jedzie prze lasy palmowe. Przez morze lasów palmowych. Tych posadzonych przez człowieka, równiusieńko rząd za rzędem. Plantacja na plantacji. Czytać o wpływie działalności człowieka na naturę to nic w porównaniu z zobaczeniem tego naprawdę. Widoki rozsadzające serce ponownie powróciły zaraz po śmieciach w Kota Kinabalu. Te widoki niestety towarzyszyły nam już do samego końca podróży. Pomyśleć, że niespełna 80 lat temu praktycznie całe Borneo było zalesione pierwotnym lasem. Teraz jest zalesione przemysłowymi plantacjami a pierwotny las to jakieś 25 proc obszaru całej wyspy. Natura umiera na naszych oczach.
Skupmy się ponownie nad samym rejsem. Przed wyruszeniem mieliśmy godzinę jeszcze dla siebie bo duża część osób musiała się zakwaterować w resorcie (Bilit lodge) bo zostawali tam na noc. Resort wyglądał na bardzo przyjemny, pośrodku dzikiej natury i opcja zostania tam na noc wydaje się być właściwym pomysłem. Na keji umieszczona jest tablica, na której są umieszczane zdjęcia zwierząt jakie się udało zaobserwować na poprzednim porannym i popołudniowym rejsie. Liczba zarejestrowanych zwierząt napawała optymizmem, tym bardziej że poprzednia grupa zobaczyła nawet słonie karłowate!
Głównym celem wycieczki jest wielka piątka borneańska czyli orangutan, nosacz, krokodyl, słoń i dzioborożec. Poprzeczkę zadowolenia ustawiliśmy za poziomie trzech z nich po czym ruszyliśmy w rejs z przewodnikiem w grupie ok 15 osób. Pomimo wartkiego nurtu łódka była stabilna i czuliśmy się na niej bezpiecznie. To co widać po obu stronach burty emanuje dzikością i już samo oglądanie lasu deszczowego wpadającego w objęcia rzeki sprawia przyjemność. W ciągu pierwszych 15 minut szybko odchaczamy nieśmiałego orangutana, który jak szybko się pokazał tak samo szybko się schował z gałęziami wystawiając do oglądania przez lornetkę jedynie swoją rudą rękę. Z czasem natrafiamy na nosacze oraz na potężne grupy makaków. Rejs mijał przyjemnie jednak nie zobaczyliśmy do tej pory nic nowego. Po godzinie dopłynęliśmy do punktu zawrotnego w miejscu, gdzie przed laty podpływały statki handlowe w celu napełnienia swoich zbiorników olejem palmowym. Był to bardzo smutny widok wielkiej rury biegnącej starą plantacją palmową i doprowadzonej nad wodę w imię zysków i bogacenia się człowieka. Nasz przewodnik zgotował nam mały wykład o obecnej polityce w stanie Sabah. Ponoć na ten moment w regionie jest kompletny zakaz wycinki drzew pod uprawy. Dodatkowo planowane są wprowadzania coraz większej ilości programów reforestyzacji czyli ponownego zalesiania macierzystych obszarów. Dodatkowo na przestrzeni ostatnich kilku lat stan rzeczy się poprawia. Trudno w to wszystko uwierzyć widząc setki nowo posadzonych palm w ostatnich dniach ale jest to jakaś nadzieja na lepsze jutro.
W drodze powrotnej szczęśliwie natrafiamy na parę okazałych dzioborożcy. Przepiękne ptaki. Można tu napotkać dwa rodzaje gdzie jeden jest pospolity, mniejszy i nie tak kolorowy oraz drugi czyli „olbrzymi” - ten z wielkiej piątki i to właśnie one nam stanęły na drodze. Na odcinku kolejnych kilkuset metrów natrafiamy jeszcze na mniej więcej trzymetrowego krokodyla różańcowego. Zwierzę niemalże tak duże jak nasza Łódź spokojnie sobie dryfował w górę rzeki po przeciwnym brzegu. Nawet nie podpływaliśmy bliżej. Zobaczyć takiego predatora w naturalnym środowisku to rzecz bezcenna. Udało się też wypatrzeć kilka innych kolorowych ptasiorów, których nazw nie pamiętam i na koniec wielkie stado nosaczy szykujących się do snu na jednym gigantycznym drzewie. Tak więc 4/5. Satysfakcja na maksa. Odjeżdżając żałowaliśmy, że nie spędzamy nad Kinabatangan nocy.
PS. W końcu udało mi się ogarnąć upload zdjec w nienajgorszej jakości. Jakby ktoś chciał replouda poprzendich dajcie znać.Ten co nas przywiózł, również nas zabrał z powrotem. To był ten sam kierowca co nas rano przywiózł z RDC na kwatery, my po prostu dogadaliśmy się z nim na transport o konkretnej godzinie.
Zabrał nas o 13 żeby zdążyć na karmienie i czekał na nas ok godziny potem w Labuk Bay. Zapłaciliśmy mu 70 Ringitów.+60 17‑863 1985 Taxi Sepilok +60 17-220 1079 Taxi Sepilok 2
Ten pierwszy. Podaje też drugiego, który jest na miejscu w Sepilok i może w razie czego w niegrabowych godzinach podrzucić na lotnisko czy coś.Semporna - yin yang
Z kolejnym dniem kończy się nasza przygoda z naziemnymi zwierzakami i sześciogodzinnym busem udajemy się do Semporny. Wyruszyliśmy o 8:00 i nie powiedziałbym, żeby podróż należała do najprzyjemniejszych. Z autokarowej ubikacji waliło jak ze zmęczonego festiwalem toi toia. Dodatkowo większą część drogi „podziwia” się lasy palmowe. Na domiar złego po wysiadce a tuż przed wejściem na jetty, który powinien nas zabrać do nowej noclegowni rozpętuje się tropikalna nawałnica. Siłą rzeczy zostaliśmy zmuszeni do przeczekania w biurze naszego resortu wraz z okazałą grupką chińczyków. Później wcale nie było lepiej bo rejs łódką przez wzburzoną wodę obił mocno nasze pośladki. Ostatecznie udało się dotrzeć do celu a był nim Maglami Iami - resort w postaci kompleksu domków połączonych pomostami na wodzie z dala od lądu. Na kolejne trzy noce można powiedzieć, że zostaliśmy uwięzieni na własne życzenie. Warunki w domku były naprawdę niczego sobie - czysto, widno z małym tarasikiem. Na kolację serwowano świeże kraby, krewetki i ryby. Po zameldowaniu udało nam się jeszcze chwilę posnurkować (rafa niczego sobie) zanim znowu ciemne chmury postanowiły dać się we znaki.
Docieramy tu do momentu kiedy zaczynam pisać tą relację. Zamknięci w domku bez szansy na wyjście z niego bo wali piorunami i wiatr dmucha jakby było tornado na zewnątrz zaczynają przychodzić myśli co będzie dalej. Przecież nawet nie popłyniemy na żaden island hopping w takich warunkach. Prognozy niestety nie napawały optymizmem. Bez pola manewru zdaliśmy się całkowicie na los.
O poranku następnego dnia przypłynął nam pod balkon żółwik morski - może nie będzie jednak tak źle - pomyślałem. Nadmienię teraz że w cenie noclegu poza wyżywieniem mieliśmy też dwa island hoppingi. Musieliśmy wybrać spośród trzech pakietów: Boheydulang i Sibuan/Mabul i Kapalai / Mataking, Pom Pom i Timba-timba. Najbardziej zależało na Boheydulang więc wybraliśmy to na ostatni dzień żeby zwiększyć szanse na pogodę. Na pierwszy ogień wzięliśmy drugi zestaw czyli Mataking i spółka.
Trip był prosty - odwiedziny jednej wyspy, lunch na drugiej i do tego dwa snorkowania. Uprzedzę szybko fakty - poza jedną rzeczą wycieczka ta okazała się kompletnym fiaskiem. Pogody nie było wcale. Zaraz po przypłynięciu na Timba Timba zaczęło padać. Chińczyków cała masa a wyspa bez promieni słonecznych furory nie robiła. Ładny pas piachu otoczony błękitną laguną. Po 30 minutach jakie nam dano na miejscu (płynęliśmy tam 40) odbiliśmy obok na rafę żeby posnorkować. A przynajmniej chcieliśmy odbić. Nasz kapitan nie ogarnął, że odpływ jest już na tyle duży że nie damy rady drogą na skróty przepłynąć nad rafą i na niej utknęliśmy. Z dobre 15 minut zajęło przeciskanie łódki po jej grzbiecie. Aż bolało serce słysząc trącę dno łódki o koralowce.
Pierwsze snorkowania nie było najgorsze, chociaż miałem spory problem żeby dobrać szczelny zestaw. Zara potem ruszyliśmy na kolejną wyspę, żeby zjeść lunch. Wyspa Mataking to w większości teren resortu, na który nie można wejść. Pozostała część to wysypisko śmieci, głównie plastiku, na którym było nam dane zjeść lunch. Setki butelek wyrzuconych na brzeg. Obrzydliwy widok. Nie było miło. Po lunchu wyrzucono nas znowu na snorkowanie na przynależnej do wyspy rafie. Skok do wody i… podwodny raj. Dosłownie. Bogactwo ryb i korali w tym miejscu był powalający. Nie dało się na to napatrzeć nawet nasz radosny sześcioletni syn się przemógł i zaczął tu zaglądać pod wodę - twierdził że jest jak w bajce. Ja się z nim zgadzam
:)
Kwintesencja Malezji. Pełna kontrastów. Najpierw serwuje Ci tony plastiku na plaży żeby za 10 minut pokazać ramówkę z National Geographic.
Ostatni snorking na Pom - Pom już taki dobry nie był. Ale ja już tego dnia nic więcej nie potrzebowałem.Nadszedł dzień wycieczki na Boheydulang. Pogoda od rana słoneczna! Tym razem nie jeden żółw a trzy pływały nam pod balkonem. Przypadek? Nie sądzę. Po śniadaniu wyruszyliśmy więc w trasę na oddalone o 20 min drogi wyspy. Podbija się tam do malowniczej przystani objętej ramionami zielonych wzniesień. Woda ma tu piękny turkusowy kolor. Docelowym miejscem jest szczyt na wysokości 500 metrów, z którego rozpościera się pocztówkowa panorama. Szlak, który tam prowadzi ma 700 metrów i prowadzi przez dżunglę stromą i śliską ścieżką. Rangersi zabraniają tam wchodzenia w odkrytych butach. Drogą jest krótka ale wymagająca. Wchodząc dobrym tempem koszulkę zamieniamy w mokry ręcznik. Warto się jednak przemęczyć bo widok jest niezapominalny. Zdjęcia dopowiedzą resztę.
Byliśmy w grupie z dwoma Włochami i jednym Chińczykiem. Ci pierwsi mieli drugie podejście bo za pierwszym razem nie trafili z pogodą. Alberto - jeden z nich - rzucił pomysł, żeby wykorzystać dobrą pogodę udać się bezpośrednio na Sibuan przez co obejdziemy się bez tłumów. Zamieniliśmy kolejność ze snorkowaniem. Nie trzeba nas było namawiać na tą propozycję, która okazała się strzałem w dziesiątkę! Sibuan to mała rajska wysepka z płytką laguną oraz sand bankiem. Wylądowaliśmy tam sami i przez kolejne 2-3 godziny cieszyliśmy się spokojem w tropikalnym raju. Ciekawostką jest to, że na wyspie jest placówka wojskowa i np. opalając się na piachu za plecami można mieć wieżyczkę z moździerzem. Woda jest tu na tyle płytka z jednej strony, że przy odpływie można pójść dobre 100 metrów w głąb morza. Cudowne miejsce z cudowną rafą jak się też później okazało. Zara jak tylko zaczęły spływać łódki z kolejnymi turystami my wybraliśmy się na końcowy snorking. Ależ to było doświadczenie! Fantastyczne koralowce znowu pod nosem. Jeden z Włochów, z którymi się zakumplowaliśmy przed Borneo był na Raja Ampat i powiedział, że rafa na tym samym poziomie. Dla mnie personalnie była to miejscówa trzymająca poziom Egiptu.
I pomyśleć jak tylko nasza percepcja się zmienia w zależności od pogody. Wystarczył dzień deszczu dłużej aby pobyt w tej części Malezji może nie byłby koszmarem a nieprzyjemnym epizodem. Po każdej burzy wychodzi jednak słońce - i to w każdym zakątku świata.Jasne, pod koniec wrzucę.Ostatniego dnia pobytu na wodzie mieliśmy równie piękną pogodę i aż żal było opuszczać to miejsce. Rano oczywiście przywitały nas żółwie a na porannym snorkowania pooglądać można było skrzydlice. Podczas checkoutu akurat leciały nostalgiczne piosenki a ekipa Maglani żegnała nas jak starych przyjaciół. Przez te cztery dni i kalejdoskop okoliczności zrodziła się w nas więź z tym miejscem. Było zajebiście. Nasz synek biedny aż ronił łezki ze smutku, że to już pora zmienić miejsce. Rozważaliśmy wcześniej czy np. nie zostać jeszcze albo udać się może na Mabul na cały dzień jednak wygrała opcja powrotu na ląd. Lot do Kuala Lumpur mieliśmy jeszcze następnego dnia więc noc spędziliśmy w Tawau, gdzie udało się odwiedzić muzeum kakao i pokupować trochę souvenirów. Z Semporny do Tawau da radę się przedostać Grabem w okolicach 110-120 Ringitów. To co warto jeszcze napomknąć to kolejne widziane śmietniska portowe. Bród i smród pływający w wodzie zaledwie kilkanaście kilometrów od rajskich plaż. Yin yang.Jak się nażreć w Kuala Lumpur
Do stolicy dotarliśmy popołudniową porą, gdzie czekali już na nas znajomi z Polski, którzy poprzednie dwa tygodnie spędzili akurat w Langkawi. Delikatnie mówiąc urządzIliśmy sobie z nimi festiwal dobrego żarcia. Przez trzy dni jedliśmy chyba z 15 razy
:D zagłębialiśmy tajniki farszu chińskich pierożków oraz bulionów dla noodli, indyjskiego jedzenia (pod Batu Caves wybitne!) a także miejscowych lodów. Przetestowaliśmy dwie knajpki z rekomendacją Michelin - Nam Heong Chicken Rice oraz Lai Foong Lala Noodle. Próbowaliśmy japońskiej wołowiny oraz owoców morza na Jalan markecie. W trzy dni norma kaloryczna wyrobiłaby chyba na cały wyjazd. Poza niezdrowym obżarstwem robiliśmy to co zazwyczaj się robi w Kuala czyli fotki na tle Merdeki, Petronas oraz Batu Caves. Polubiliśmy się z miastem i szybko zatęsknimy.
To chyba by było tyle tej historii. Rzucę jeszcze na koniec słów kilka.
Planowanie nie było dla mnie łatwe z powodu ograniczonych informacji na temat niektórych odwiedzonych miejscówek. Z rozterek, które miałem było np czy brać budżetowe spanie w Sempornie czy właśnie domek na wodzie. Koniec końców obie opcje będą dobre (z domków ma się napewno dużo bliżej na odwiedzane wyspy). Zmieniłbym napewno harmonogram i wywalił całkowicie pobyt w Kota Kinabalu dodał doby na Mabul i nad Kinabatangan. Jadłbym mniej, a więcej pływał z żółwiami.
Kurs na Malezję okazał się wielowymiarową podróżą. Zderzeniem z okropnościami jakie sobie sami gotujemy ale i przeświadczeniem, że los lubi się odwracać o 180 stopni i jeszcze nas nieraz pozytywnie zaskoczy.
Często biegamy za wyidealizowanymi zdjęciami, które zakłamują prawdę. Życzę Wam i sobie żeby z biegiem czasu coraz mniej trzeba było oszukiwać a więcej pokazywać prawdy. Myślę, że już dawno żadna podróż nie dała nam tyle co ta.
Jeszcze wrzuce przemyślenia żonki które umiescila an swoich socialach: "Po latach podróży niewiele nas zaskakuje, ale Borneo... Tym razem odwiedzilismy Singapur i Malezję, skupiając się na tej niezwykłej wyspie Borneo. Singapur jest piękny, zielony i nowoczesny, choć nie wywołał efektu „wow”. Zachwyca architekturą i ekologicznymi rozwiązaniami, a Gardens by the Bay urzeka szczególnie nocą. Cloud Forest pozwala poczuć magię lasów deszczowych i przypomina o konieczności ochrony planety. Natomiast jedzenie – Singapur Nas rozczarował ale Malezja podbiła nasze kubki smakowe. Malezja to bajkowy świat natury, potężnej i tajemniczej. Spacerując po lasach deszczowych Borneo, czuliśmy się częścią czegoś starszego niż czas – to najstarszy las świata, dwa razy starszy od Amazonii. Spotkanie z orangutanami, gatunkiem zagrożonym wyginięciem, było niezwykłym doświadczeniem. Niestety, ta magia ma swoją mroczną stronę. Od lat 50. XX wieku wycinka pod plantacje palm olejowych pochłania kolejne obszary dżungli, niszcząc unikalne ekosystemy i prowadząc do wyginięcia endemicznych gatunków. Jadąc trzy godziny przez lasy palmowe, mieliśmy świadomość, że kiedyś była tu dżungla. Problemem są też śmieci – nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiej skali zanieczyszczenia plastikiem, między innymi z nielegalnych transportów z innych krajów. Malezja próbuje naprawić szkody – sadzi nowe drzewa, tworzy sanktuaria dla zwierząt i działa na rzecz ochrony rafy koralowej. Jednak każdy z nas ma wpływ na przyszłość planety – plastikowe odpady, nawet te najmniejsze, to realne zagrożenie dla ekosystemów co uswiafomilismy sobie niezwykle mocno właśnie na Borneo Borneo na zawsze pozostanie w naszych sercach, to jedno z Naszych miejsc na ziemi. Żegnamy je z żalem – jak zwykle było za krótko i pięknie, ale mamy też poczucie smutku i winy za klęskę ekologiczną tego magicznego miejsca."
Dzieki za uwagę, w wolnej chwili dorzuce ceny wycieczek.Dorzucam ceny wycieczek dla Semporny i Kota Kinabalu. Przy czym wycieczki na Boheydulang i Mataking mielismy juz w cenie noclegu.
Rejs po Kinabatangan wraz z transportem, lunchem i resztą kosztował 265 Ringitów - dorosły i 160 Ringitów - dziecko. Ceny wejść do centrów rehabilitacyjnych i RDC są podane u nich na stronach tak samo Flower Dome/Cloude Forest w Singapurze.
Ten co nas przywiózł, również nas zabrał z powrotem. To był ten sam kierowca co nas rano przywiózł z RDC na kwatery, my po prostu dogadaliśmy się z nim na transport o konkretnej godzinie. Zabrał nas o 13 żeby zdążyć na karmienie i czekał na nas ok godziny potem w Labuk Bay. Zapłaciliśmy mu 70 Ringitów.
+60 17‑863 1985 Taxi Sepilok+60 17-220 1079 Taxi Sepilok 2Ten pierwszy. Podaje też drugiego, który jest na miejscu w Sepilok i może w razie czego w niegrabowych godzinach podrzucić na lotnisko czy coś.
Po pierwsze dzieki za relacje @mycak
:) duzo mi pomogla w planowaniu naszego wyjazduMam pytanie odnosnie domku na wodzie w Semporna. We wrzesniu (podobnie jak @barbal10) bedziemy na Borneo i tam wlasnie chcemy zakonczyc nasz bardzo krotki (10dni) trip. Jak rezerwowales ten domek? Przez booking czy bezposrednio z obiektem?
Super słyszeć:)!Resort znalazłem na bookingu ale pisałem bezpośrednio na whatsupie (na swojej stronie mieli cennik i numery).To jest ten, w którym byliśmy:https://www.maglamilami-waterhouse.com/Lokalizacja, ekipa, jedzenie zdecydowanie na plus.W cenie w zależności od ilości nocy są wycieczki i całodobowe wyżywienie. Sprzęt do snoorkow za free. W opiniach Google ludzie się skarżyli na karaoke ale jak my byliśmy to nie było ani razu. Minusem jest to że mogą być głośni sąsiedzi - domeczki są połączone ze sobą i wszystko słychać.Jezeli nie będzie padał cały czas deszcz to w zasadzie trudno nie być zadowolonym. Prąd, klima, kawka, herbatka, nawet WiFi.
-- 22 Kwi 2025 08:09 -- Na Sibuan nie ma żadnego moździerza, jest karabin maszynowy. Przynajmniej na początku marca był. A swoją drogą to Włoch chyba przesadził, porównując Sibuan do Raja Ampat. No chyba, że na Raja jest taka bida. Sibuan nie ma startu nawet do Paradise przy Mabulu, o Sipadanie nie wspominając -- 22 Kwi 2025 08:09 -- Na Sibuan nie ma żadnego moździerza, jest karabin maszynowy. Przynajmniej na początku marca był. A swoją drogą to Włoch chyba przesadził, porównując Sibuan do Raja Ampat. No chyba, że na Raja jest taka bida. Sibuan nie ma startu nawet do Paradise przy Mabulu, o Sipadanie nie wspominając
Niestety, mam wrażenie że każdy z nich wyrażałby za mało i w jakimś stopniu był niesprawiedliwy w stosunku do wszystkiego co chce tutaj napisać.
Mam w zwyczaju zaczynać pisanie relacji w trakcie pobytu i tak też się dzieje tym razem. Wyjątkiem jest, że przeważnie już wiem jaką ogólna ocenę będzie miała cała podróż bądź przynajmniej moje odczucia są już w pewien niezmienialny sposób ukształtowane minionymi dniami. Tymczasem ja leżąc w domku na wodzie rodem tych z Malediwów w scenerii walących piorunów gdzieś w oddali i wodospadów z nieba - borykam się z oceną Malezji jako kraju a myśli o nadchodzących dniach przeplata dreszcz ekscytacji oraz niepewności.
Zacznijmy więc od samego początku czyli motywacji i planowania. Mniej więcej rok do dwóch lat temu wpadły mi w oczy zdjęcia z narodowego parku Tunkun Marine Park a dokładniej z Bohey Dulung Island. Miejsce natychmiastowo wskoczyło na bucket listę a po dokładniejszym sprawdzeniu gdzie co i jak wiedziałem już jak się tam znaleźć. Niedługo później przyszła promocja Britisha na bilety open jaw i po konsultacji z rodzinką kupiliśmy loty Warszawa - Singapur i powrót z Kuala Lumpur z zamiarem eksploracji Borneo. Z ośmiomiesięcznym wyprzedzeniem przyszło nam jeszcze czekać na promocję AirAsia i dobrać bilety do Kota Kinabalu, Sandakan i powrotny do Kuala Lumpur. Termin marcowy - niski sezon. Mając już na karku kręcenie się po różnych rejonach Azji polodniowo-wschodniej liczyliśmy na kolejną fajną przygodę.
Singapur na rozgrzewkę.
Do Singapuru lecieliśmy pierwszy raz. Państwo-miasto owiane w zasadzie legendami na temat jego nowoczesności jest miastem, po którym spodziewaliśmy się wiele. Mieliśmy popołudniowy przylot na miejsce i trzy noce do zmiany miejsca - tak więc czasu wystarczająco na zweryfikowanie „jak tu jest naprawdę”
Od razu po wyjściu z samolotu korzystamy z pierwszej atrakcji jaką jest samo lotnisko. Fantastyczny, zielony ogród i imponujący wodospad wita nas z uśmiechem. Na koronie ogrodu znajdują się dodatkowe, płatne udogodnienia dla dzieci, na które wybieramy się z naszym synem. Można tam znaleźć fikołki, labirynt z żywopłotu, place zabaw i restauracje. Dzieci się nie nudzą a i dorośli mają gdzie porobić zdjęcia.
Następnie przedostaliśmy się kolejką i metrem do naszego hotelu. System komunikacji miejskiej jest skonstruowany tak, że można płacić za przejazdy odbijając na wejściu i wyjściu swoją kartę płatniczą z paypassem. Podróżując z dziećmi trzeba mieć jednak na uwadze, że jedną kartę można użyć tylko i wyłącznie dla jednej podróżującej osoby. Tak więc nie da rady odbić jej kilkukrotnie na wejściu oraz wyjściu żeby pokryć kilku podróżujących.
Bezproblemowo dotarliśmy do hotelu - Faber Park, który znajduje się kilkanaście minut na piechotę od „wrót” Sentosy, czyli rozrywkowej wyspy Singapuru. Po zameldowaniu idziemy na pobliski foodcourt i tam orientujemy się, że zapomnieliśmy wymienić trochę kasy a w obecnych knajpkach nigdzie nie można płacić kartą. Płacić można było za to grabem po wcześniejszym zeskanowaniu kodu QR wystawionego na prawie każdej ladzie restauracji. Żeby móc posługiwać się w ten sposób aplikacją trzeba jeszcze ją doładować - kartą, przelewem itp. Z tym zadaniem zeszło nam się trochę czasu bo prawie wszystkie karty były odrzucane i w związku z tym zostaliśmy przyklejeni do telefonu na dłuższą chwilę. Zaobserwował to pewien lokales, który dwukrotnie podchodził do nas z pytaniem czy może nam jakoś pomóc i czy przypadkiem nie potrzebujemy pieniędzy na jedzenie. Za drugim razem dosłownie wepchnął nam (w pozytywnym znaczeniu) 10 dolarów, powołując się na Ramadam i czynienie dobrych uczynków. Było to trochę zawstydzające co prawda ale też bardzo miłe. Chwilę później udało się też doładować Graba i zamówić pierwsze kompletnie nietrafione dania na kolację. Cóż życie bywa przewrotne :)
Singapur - zielono mi.
Kolejny dzień rozpoczynamy od spędzenia czasu na wcześniej wspomnianej wyspie Sentosie, która jednocześnie jest najdalej wysuniętą na południe kontynentalną częścią Azji. Pogoda nie rozpieszczała więc na Palawan Beach nie zabawiliśmy długo. W zamian za to odwiedziliśmy oceanarium. Ma dosyć dużo do zaoferowania i super jest to, że równolegle jest stawiane na walory edukacyjne dotyczące dbania o środowisko. Oprócz oceanarium poszwędaliśmy się to tu to tam i tak minął czas prawie do wieczora.
Wieczorem najpierw ustawiliśmy się w kolejce po jedzenie u Zhong Guo La Mian Xiao Long, czyli knajpce która zostawała w poprzednich latach nagrodzona gwiazdką Michelin. Jedzenie było pyszne ale czy zasługuje na to by być nagradzane? Raczej nie.
Po jedzeniu udaliśmy się jeszcze na nocny pokaz do słynnych ogrodów. Co tu dużo pisać, fenomenalne widowisko gry swiateł i muzyki.
Drugi pełny dzień przyniósł nam słoneczną pogodę a my wykorzystaliśmy czas na ponowne odwiedziny ogrodów wraz z wizytą w Cloud Forest i Flower Dome. Pierwszą lokalizacją byliśmy zachwyceni. Trafiliśmy czasowo na puszczanie mgiełek, które dodatkowo polepszały doznania wizualne. Ta roślinna konstrukcja jest czymś unikatowym i nie widziałem niczego podobnego wcześniej. Ogród jurajski zamknięty w gigantycznej szklarni. Cudowne.
Flowers Dome nie serwuje już takiej dawki tropików natomiast też jest przyjemnie. Co miesiąc zmienia się tam tematyka a że marzec jest miesiącem kwitnących wiśni to tematem przewodnim była Sakura.
Ponadto przeszliśmy całą marinę oraz zajrzeliśmy wieczorem na chińska dzielnicę. Chcieliśmy zahaczyć o jeszcze jedną miejscówkę dawniej z gwiazdką Michelin ale się spóźniliśmy przed zamknięciem.
To co nam szczególnie się podobało w Singapurze to wszechobecna zieleń. Zielone tarasy, pasy zieleni na drogach, parki, rośliny w budynkach. Bardzo mocno stawiają na edukację w zakresie zrównoważonego obcowania z naturą. Co rusz można napotkać banery lub filmy edukacyjne. Jak iść z duchem czasu to chyba właśnie w taki sposób. Co prawda Singapur cały czas jest betonową dżunglą - tylko że w tej betonowej części jest coraz więcej tej prawdziwej - a ja jestem zwolennikiem tego typu trendów.Kota Kinabalu Marine Park - pierwsze zawody
Z Singapuru poleciliśmy na dwie noce do Kota Kinabalu z zamiarem odbycia island hoppingu po Marine Parku. Za nocleg wybraliśmy małe mieszkanie w apartamentowcu ulokowanego w nadbrzeżnej części miasta. Pierwszy malezyjski dzień minął nam spokojnie - na dobrym jedzeniu (znaleźliśmy pyszne sataye z baraniną, których smak z pewnością dorównywał smakom „gwiazdkowego” hawkera) oraz chillerce w apartamentowym basenie z panoramą na całą zatokę.
Nazajutrz o 8:30 wypłynęliśmy na wyspy. Wzięliśmy sobie pakiet dopłynięcia do trzech - Mamutik, Manukan oraz Sapi - pakiet bez snorkowania. Na pierwszą z nich przybyliśmy jako jedni z pierwszych i dzięki temu mogliśmy przez jakiś czas pokorzystać z błogiego spokoju jaki tam panował. Woda ma tu bardzo ładne kolory, po plaży przechadzają się wielkie warany i jest czysto. I to jest słowo klucz bo na wyjściu z portu oraz w kilku miejscach na trasie łódki dosłownie trzeba było się przeprawiać przez pływające odpadki i plastik. Niestety to jak żyją tam Badjałowie i gdzie lądują ich śmieci mocno daje się we znaki naturze.
Pominiemy na jakiś czas śmieci i wrócimy do tematu spędzania czasu na miejscu. Mniej więcej od godziny 10 można było zaobserwować napływające w dużych ilościach kolejne wycieczki głównie z chińską klientelą. Na tyle to były duże ilości łódek, że na plaży najzwyczajniej zrobiło się tłoczno. Problem ten nie zniknął aż do wieczora a w bonusie doświadczaliśmy jeszcze różnych, kuriozalnych zachowań ludzi w okół - np łapanie ryb w plastikowe siatki spożywcze czy niekończące się sesję zdjęciowe.
Ah te różnice kulturowe... Zachowaniem wielu turystów wydawali się być zniesmaczeni nawet rangersi co i raz strofując, któregoś delikwenta do przestrzegania zasad panujących w parku.
Kontynuując, druga wyspa kompletnie nas nie zachwyciła i praktycznie większą część czasu przeleżeliśmy w cieniu. Trzecia zaciekawiła nas krajobrazem chociaż była mała - ale wypiliśmy na niej dobre, świeże soczki.
Na koniec dnia nie byliśmy zbytnio zachwyceni. Ba. Miałem nawet poczucie, że przylot tu był błędem. Pomijając już walory estetyczne, fakt tłumów kompletnie zabija przyjemność obcowania tu z naturą. Na pociesznie odwiedziliśmy super night market po powrocie, gdzie można było skubnąć to tego to tamtego no i oczywiście ponownie sataye.
I teraz mały spoiler: to była najnudniejsza część naszej podróży.Sepilok i Kinabatangan - prawdziwa natura pośród plantacji palmowych
Z kolejnym dniem wsiedliśmy o 9 do samolotu i przetransportowaliśmy nasze zadki do Sandakan, skąd w pół godziny dojechaliśmy do naszej bazy wypadowej na nadchodzące trzy dni. Gościliśmy w Sepilok Jungle Resort, który jest zlokalizowany zaraz przy trzech istotnych lokacjach w pobliżu czyli Oranguntan Center, Sun Bear Center oraz Rainforest Discovery Center. Resort przylega do lasu deszczowego i dysponuje rozległym obszarem, pięknym ogrodem, stawem i rzeczką, w których pływają potężne ryby.
Nasz pokój nie był jeszcze gotowy więc udaliśmy się od razu oglądać misie. Niedźwiedzie borneańskie są najmniejszymi niedźwiedziami na świecie i bardziej przypominają wielkie przytulanki niż groźne stworzenia - są też roślinożerne. Centrum dysponuje kilkunastoma sztukami i co jakiś czas jeżeli zwierzęta są na to gotowe to są wypuszczane na wolność. Nam największą frajdę sprawiło to jak stawały niezgrabnie na dwóch łapach aby polepszyć swój zasięg widzenia. Całość obchodzi się mniej więcej w pół godziny i jest to najdroższa opłata wstępu jakiej dokonaliśmy na Borneo. Do wyjścia odprowadziły nas Makaki, których jest pełno w okolicy.
Na drugi ogień poszło Orangutan Rehabilitaion Center. Jest otwarte dwa razy dziennie w porze karmienia. Orangutany obserwujemy w dwóch miejscach. Jedno w zamkniętym, przeszklonym budynku a drugie z platformy w środku lasu. Tym rudym, majestatycznym o leniwych ruchach stworzeniom także towarzyszyły makaki. Przy okazji dowiedzieliśmy się kilku ciekawych informacji na temat przewodnich naczelnych. Matki opiekują się młodym - bo zawsze rodzi się jeden - przez 8 lat! Jest to najdłuższy okres wychowania dziecka w królestwie zwierząt.
Tego dnia zdecydowaliśmy się jeszcze na nocne szukanie zwierząt po okolicy wraz z przewodnikiem. Za grosze przez półtorej godziny chodziliśmy z latarkami po błotku wśród drzew, żeby zobaczyć: Skorpiony, pająki, węże, biczyka, żaby leśne, latające wiewiórki, myszojelenia, dzioborożca, dzięcioła, cykadę i świetlika. Obłęd. Wszystko to w obrębie kilkuset metrów od naszego domku. W dzień zaobserwowaliśmy też przy drodze połacie roślinek tych, po których dotknięciu chowają się liście. Masa wrażeń jak na pierwszy dzień w nowym miejscu. Po centrach rehabilitacyjnych spodziewaliśmy się trochę więcej - bliższy dystans, większe tereny - koniec końców jednak one głównie mają spełniać swoje zadanie czyli ratować im życia i być dla nich nie dla nas. Trzeba czasem zmienić sposób myślenia, żeby miejsce zyskiwało na atrakcyjności.Sepilok i Kinabatangan - prawdziwa natura pośród plantacji palmowych c.d.
Nazajutrz wystartowaliśmy z treningiem, bo tak w sumie można nazwać nasz pobyt w RDC. Łącznie przechadzając się po różnych szlakach oraz platformach w koronach drzew spędziliśmy tam ponad dwie godziny. Osobiście kocham takie miejsca. Gigantyczne drzewa, wiewiórki, ptaki. Zielona bioróżnorodność na całego sprawia, że nie da się nie poczuć magii lasu deszczowego. Jakże też mogłoby się obyć bez deszczu! Są tu najwyższe platformy spośród tych na Borneo i wspaniale się spędza czas. Nie ma za specjalnie co dodawać - po prostu las deszczowy w czystej postaci.
Po lesie urządzamy sobie odpoczynek i ruszamy do oddalonego o pół godziny drogi kolejnego sanktuarium tym razem Labuk Bay Proboscis Monkey. W przeciwieństwie do orangutanów tutaj nosacze są karmione na platformach niemalże oddalonych o wyciągnięcie ręki. Ponadto one same nic nie robią sobie z obecności człowieka i np przechodząc z jednego miejsca do drugiego wskakiwały między ciekawskich turystów drogą na skróty. Ciężko się było napatrzeć na jedzące gromady „Januszy”. Nasz kierowca graba powiedział, że w ostatnim czasie było sporo Polaków, którzy bardzo chętnie się posiłkują spolszczeniem nazwy tych niesamowitych małp. To była totalna frajda i zdecydowanie najfajniejsza opcja oglądania zwierząt w opisywanych przeze mnie sanktuariach.
Przejdziemy teraz płynnie do kulminacyjnej części tego etapu podróży. Nad opcją wybrania się na rejs łódką po Kinabatangan zastanawialiśmy prawie dwa dni. Rozważaliśmy odpoczynek w resorcie lub podróż w tą i z powrotem nad rzekę. I na szczęście zdecydowaliśmy się zostać bo czas spędzony na badanie był czymś czego potrzebowaliśmy od długiego czasu… Żartowałem. I chwała za to niebiosom bo było naprawdę blisko.
Wycieczkę wykupiliśmy w resorcie (wyszło chyba 275 R za osobę). Zaczęliśmy od lunchu o 12:30, o 15:00 już byliśmy po dwóch godzinach jazdy w punkcie wypadu na cruisa. Na miejsce jechaliśmy wygodnym autokarem plus trzeba było jeszcze podpłynąć po wypadowy hotel, gdzie czekały pyszne przekąski. Jednak coś co przeżyliśmy podczas drogi jest szczególnie niezapomnianym i druzgocącym jednocześnie. Większą część trasy się jedzie prze lasy palmowe. Przez morze lasów palmowych. Tych posadzonych przez człowieka, równiusieńko rząd za rzędem. Plantacja na plantacji. Czytać o wpływie działalności człowieka na naturę to nic w porównaniu z zobaczeniem tego naprawdę. Widoki rozsadzające serce ponownie powróciły zaraz po śmieciach w Kota Kinabalu. Te widoki niestety towarzyszyły nam już do samego końca podróży. Pomyśleć, że niespełna 80 lat temu praktycznie całe Borneo było zalesione pierwotnym lasem. Teraz jest zalesione przemysłowymi plantacjami a pierwotny las to jakieś 25 proc obszaru całej wyspy. Natura umiera na naszych oczach.
Skupmy się ponownie nad samym rejsem. Przed wyruszeniem mieliśmy godzinę jeszcze dla siebie bo duża część osób musiała się zakwaterować w resorcie (Bilit lodge) bo zostawali tam na noc. Resort wyglądał na bardzo przyjemny, pośrodku dzikiej natury i opcja zostania tam na noc wydaje się być właściwym pomysłem. Na keji umieszczona jest tablica, na której są umieszczane zdjęcia zwierząt jakie się udało zaobserwować na poprzednim porannym i popołudniowym rejsie. Liczba zarejestrowanych zwierząt napawała optymizmem, tym bardziej że poprzednia grupa zobaczyła nawet słonie karłowate!
Głównym celem wycieczki jest wielka piątka borneańska czyli orangutan, nosacz, krokodyl, słoń i dzioborożec. Poprzeczkę zadowolenia ustawiliśmy za poziomie trzech z nich po czym ruszyliśmy w rejs z przewodnikiem w grupie ok 15 osób. Pomimo wartkiego nurtu łódka była stabilna i czuliśmy się na niej bezpiecznie. To co widać po obu stronach burty emanuje dzikością i już samo oglądanie lasu deszczowego wpadającego w objęcia rzeki sprawia przyjemność. W ciągu pierwszych 15 minut szybko odchaczamy nieśmiałego orangutana, który jak szybko się pokazał tak samo szybko się schował z gałęziami wystawiając do oglądania przez lornetkę jedynie swoją rudą rękę. Z czasem natrafiamy na nosacze oraz na potężne grupy makaków. Rejs mijał przyjemnie jednak nie zobaczyliśmy do tej pory nic nowego. Po godzinie dopłynęliśmy do punktu zawrotnego w miejscu, gdzie przed laty podpływały statki handlowe w celu napełnienia swoich zbiorników olejem palmowym. Był to bardzo smutny widok wielkiej rury biegnącej starą plantacją palmową i doprowadzonej nad wodę w imię zysków i bogacenia się człowieka. Nasz przewodnik zgotował nam mały wykład o obecnej polityce w stanie Sabah. Ponoć na ten moment w regionie jest kompletny zakaz wycinki drzew pod uprawy. Dodatkowo planowane są wprowadzania coraz większej ilości programów reforestyzacji czyli ponownego zalesiania macierzystych obszarów. Dodatkowo na przestrzeni ostatnich kilku lat stan rzeczy się poprawia. Trudno w to wszystko uwierzyć widząc setki nowo posadzonych palm w ostatnich dniach ale jest to jakaś nadzieja na lepsze jutro.
W drodze powrotnej szczęśliwie natrafiamy na parę okazałych dzioborożcy. Przepiękne ptaki. Można tu napotkać dwa rodzaje gdzie jeden jest pospolity, mniejszy i nie tak kolorowy oraz drugi czyli „olbrzymi” - ten z wielkiej piątki i to właśnie one nam stanęły na drodze. Na odcinku kolejnych kilkuset metrów natrafiamy jeszcze na mniej więcej trzymetrowego krokodyla różańcowego. Zwierzę niemalże tak duże jak nasza Łódź spokojnie sobie dryfował w górę rzeki po przeciwnym brzegu. Nawet nie podpływaliśmy bliżej. Zobaczyć takiego predatora w naturalnym środowisku to rzecz bezcenna. Udało się też wypatrzeć kilka innych kolorowych ptasiorów, których nazw nie pamiętam i na koniec wielkie stado nosaczy szykujących się do snu na jednym gigantycznym drzewie. Tak więc 4/5. Satysfakcja na maksa. Odjeżdżając żałowaliśmy, że nie spędzamy nad Kinabatangan nocy.
PS. W końcu udało mi się ogarnąć upload zdjec w nienajgorszej jakości. Jakby ktoś chciał replouda poprzendich dajcie znać.Ten co nas przywiózł, również nas zabrał z powrotem. To był ten sam kierowca co nas rano przywiózł z RDC na kwatery, my po prostu dogadaliśmy się z nim na transport o konkretnej godzinie.
Zabrał nas o 13 żeby zdążyć na karmienie i czekał na nas ok godziny potem w Labuk Bay. Zapłaciliśmy mu 70 Ringitów.+60 17‑863 1985 Taxi Sepilok
+60 17-220 1079 Taxi Sepilok 2
Ten pierwszy. Podaje też drugiego, który jest na miejscu w Sepilok i może w razie czego w niegrabowych godzinach podrzucić na lotnisko czy coś.Semporna - yin yang
Z kolejnym dniem kończy się nasza przygoda z naziemnymi zwierzakami i sześciogodzinnym busem udajemy się do Semporny. Wyruszyliśmy o 8:00 i nie powiedziałbym, żeby podróż należała do najprzyjemniejszych. Z autokarowej ubikacji waliło jak ze zmęczonego festiwalem toi toia. Dodatkowo większą część drogi „podziwia” się lasy palmowe. Na domiar złego po wysiadce a tuż przed wejściem na jetty, który powinien nas zabrać do nowej noclegowni rozpętuje się tropikalna nawałnica. Siłą rzeczy zostaliśmy zmuszeni do przeczekania w biurze naszego resortu wraz z okazałą grupką chińczyków. Później wcale nie było lepiej bo rejs łódką przez wzburzoną wodę obił mocno nasze pośladki. Ostatecznie udało się dotrzeć do celu a był nim Maglami Iami - resort w postaci kompleksu domków połączonych pomostami na wodzie z dala od lądu. Na kolejne trzy noce można powiedzieć, że zostaliśmy uwięzieni na własne życzenie. Warunki w domku były naprawdę niczego sobie - czysto, widno z małym tarasikiem. Na kolację serwowano świeże kraby, krewetki i ryby. Po zameldowaniu udało nam się jeszcze chwilę posnurkować (rafa niczego sobie) zanim znowu ciemne chmury postanowiły dać się we znaki.
Docieramy tu do momentu kiedy zaczynam pisać tą relację. Zamknięci w domku bez szansy na wyjście z niego bo wali piorunami i wiatr dmucha jakby było tornado na zewnątrz zaczynają przychodzić myśli co będzie dalej. Przecież nawet nie popłyniemy na żaden island hopping w takich warunkach. Prognozy niestety nie napawały optymizmem. Bez pola manewru zdaliśmy się całkowicie na los.
O poranku następnego dnia przypłynął nam pod balkon żółwik morski - może nie będzie jednak tak źle - pomyślałem. Nadmienię teraz że w cenie noclegu poza wyżywieniem mieliśmy też dwa island hoppingi. Musieliśmy wybrać spośród trzech pakietów: Boheydulang i Sibuan/Mabul i Kapalai / Mataking, Pom Pom i Timba-timba. Najbardziej zależało na Boheydulang więc wybraliśmy to na ostatni dzień żeby zwiększyć szanse na pogodę. Na pierwszy ogień wzięliśmy drugi zestaw czyli Mataking i spółka.
Trip był prosty - odwiedziny jednej wyspy, lunch na drugiej i do tego dwa snorkowania. Uprzedzę szybko fakty - poza jedną rzeczą wycieczka ta okazała się kompletnym fiaskiem. Pogody nie było wcale. Zaraz po przypłynięciu na Timba Timba zaczęło padać. Chińczyków cała masa a wyspa bez promieni słonecznych furory nie robiła. Ładny pas piachu otoczony błękitną laguną. Po 30 minutach jakie nam dano na miejscu (płynęliśmy tam 40) odbiliśmy obok na rafę żeby posnorkować. A przynajmniej chcieliśmy odbić. Nasz kapitan nie ogarnął, że odpływ jest już na tyle duży że nie damy rady drogą na skróty przepłynąć nad rafą i na niej utknęliśmy. Z dobre 15 minut zajęło przeciskanie łódki po jej grzbiecie. Aż bolało serce słysząc trącę dno łódki o koralowce.
Pierwsze snorkowania nie było najgorsze, chociaż miałem spory problem żeby dobrać szczelny zestaw. Zara potem ruszyliśmy na kolejną wyspę, żeby zjeść lunch. Wyspa Mataking to w większości teren resortu, na który nie można wejść. Pozostała część to wysypisko śmieci, głównie plastiku, na którym było nam dane zjeść lunch. Setki butelek wyrzuconych na brzeg. Obrzydliwy widok. Nie było miło. Po lunchu wyrzucono nas znowu na snorkowanie na przynależnej do wyspy rafie. Skok do wody i… podwodny raj. Dosłownie. Bogactwo ryb i korali w tym miejscu był powalający. Nie dało się na to napatrzeć nawet nasz radosny sześcioletni syn się przemógł i zaczął tu zaglądać pod wodę - twierdził że jest jak w bajce. Ja się z nim zgadzam :)
Kwintesencja Malezji. Pełna kontrastów. Najpierw serwuje Ci tony plastiku na plaży żeby za 10 minut pokazać ramówkę z National Geographic.
Ostatni snorking na Pom - Pom już taki dobry nie był. Ale ja już tego dnia nic więcej nie potrzebowałem.Nadszedł dzień wycieczki na Boheydulang. Pogoda od rana słoneczna! Tym razem nie jeden żółw a trzy pływały nam pod balkonem. Przypadek? Nie sądzę. Po śniadaniu wyruszyliśmy więc w trasę na oddalone o 20 min drogi wyspy. Podbija się tam do malowniczej przystani objętej ramionami zielonych wzniesień. Woda ma tu piękny turkusowy kolor. Docelowym miejscem jest szczyt na wysokości 500 metrów, z którego rozpościera się pocztówkowa panorama. Szlak, który tam prowadzi ma 700 metrów i prowadzi przez dżunglę stromą i śliską ścieżką. Rangersi zabraniają tam wchodzenia w odkrytych butach. Drogą jest krótka ale wymagająca. Wchodząc dobrym tempem koszulkę zamieniamy w mokry ręcznik. Warto się jednak przemęczyć bo widok jest niezapominalny. Zdjęcia dopowiedzą resztę.
Byliśmy w grupie z dwoma Włochami i jednym Chińczykiem. Ci pierwsi mieli drugie podejście bo za pierwszym razem nie trafili z pogodą. Alberto - jeden z nich - rzucił pomysł, żeby wykorzystać dobrą pogodę udać się bezpośrednio na Sibuan przez co obejdziemy się bez tłumów. Zamieniliśmy kolejność ze snorkowaniem. Nie trzeba nas było namawiać na tą propozycję, która okazała się strzałem w dziesiątkę! Sibuan to mała rajska wysepka z płytką laguną oraz sand bankiem. Wylądowaliśmy tam sami i przez kolejne 2-3 godziny cieszyliśmy się spokojem w tropikalnym raju. Ciekawostką jest to, że na wyspie jest placówka wojskowa i np. opalając się na piachu za plecami można mieć wieżyczkę z moździerzem. Woda jest tu na tyle płytka z jednej strony, że przy odpływie można pójść dobre 100 metrów w głąb morza. Cudowne miejsce z cudowną rafą jak się też później okazało. Zara jak tylko zaczęły spływać łódki z kolejnymi turystami my wybraliśmy się na końcowy snorking. Ależ to było doświadczenie! Fantastyczne koralowce znowu pod nosem. Jeden z Włochów, z którymi się zakumplowaliśmy przed Borneo był na Raja Ampat i powiedział, że rafa na tym samym poziomie. Dla mnie personalnie była to miejscówa trzymająca poziom Egiptu.
I pomyśleć jak tylko nasza percepcja się zmienia w zależności od pogody. Wystarczył dzień deszczu dłużej aby pobyt w tej części Malezji może nie byłby koszmarem a nieprzyjemnym epizodem. Po każdej burzy wychodzi jednak słońce - i to w każdym zakątku świata.Jasne, pod koniec wrzucę.Ostatniego dnia pobytu na wodzie mieliśmy równie piękną pogodę i aż żal było opuszczać to miejsce. Rano oczywiście przywitały nas żółwie a na porannym snorkowania pooglądać można było skrzydlice. Podczas checkoutu akurat leciały nostalgiczne piosenki a ekipa Maglani żegnała nas jak starych przyjaciół. Przez te cztery dni i kalejdoskop okoliczności zrodziła się w nas więź z tym miejscem. Było zajebiście. Nasz synek biedny aż ronił łezki ze smutku, że to już pora zmienić miejsce. Rozważaliśmy wcześniej czy np. nie zostać jeszcze albo udać się może na Mabul na cały dzień jednak wygrała opcja powrotu na ląd. Lot do Kuala Lumpur mieliśmy jeszcze następnego dnia więc noc spędziliśmy w Tawau, gdzie udało się odwiedzić muzeum kakao i pokupować trochę souvenirów. Z Semporny do Tawau da radę się przedostać Grabem w okolicach 110-120 Ringitów. To co warto jeszcze napomknąć to kolejne widziane śmietniska portowe. Bród i smród pływający w wodzie zaledwie kilkanaście kilometrów od rajskich plaż. Yin yang.Jak się nażreć w Kuala Lumpur
Do stolicy dotarliśmy popołudniową porą, gdzie czekali już na nas znajomi z Polski, którzy poprzednie dwa tygodnie spędzili akurat w Langkawi. Delikatnie mówiąc urządzIliśmy sobie z nimi festiwal dobrego żarcia. Przez trzy dni jedliśmy chyba z 15 razy :D zagłębialiśmy tajniki farszu chińskich pierożków oraz bulionów dla noodli, indyjskiego jedzenia (pod Batu Caves wybitne!) a także miejscowych lodów. Przetestowaliśmy dwie knajpki z rekomendacją Michelin - Nam Heong
Chicken Rice oraz Lai Foong Lala Noodle. Próbowaliśmy japońskiej wołowiny oraz owoców morza na Jalan markecie. W trzy dni norma kaloryczna wyrobiłaby chyba na cały wyjazd.
Poza niezdrowym obżarstwem robiliśmy to co zazwyczaj się robi w Kuala czyli fotki na tle Merdeki, Petronas oraz Batu Caves.
Polubiliśmy się z miastem i szybko zatęsknimy.
To chyba by było tyle tej historii. Rzucę jeszcze na koniec słów kilka.
Planowanie nie było dla mnie łatwe z powodu ograniczonych informacji na temat niektórych odwiedzonych miejscówek. Z rozterek, które miałem było np czy brać budżetowe spanie w Sempornie czy właśnie domek na wodzie. Koniec końców obie opcje będą dobre (z domków ma się napewno dużo bliżej na odwiedzane wyspy). Zmieniłbym napewno harmonogram i wywalił całkowicie pobyt w Kota Kinabalu dodał doby na Mabul i nad Kinabatangan. Jadłbym mniej, a więcej pływał z żółwiami.
Kurs na Malezję okazał się wielowymiarową podróżą. Zderzeniem z okropnościami jakie sobie sami gotujemy ale i przeświadczeniem, że los lubi się odwracać o 180 stopni i jeszcze nas nieraz pozytywnie zaskoczy.
Często biegamy za wyidealizowanymi zdjęciami, które zakłamują prawdę. Życzę Wam i sobie żeby z biegiem czasu coraz mniej trzeba było oszukiwać a więcej pokazywać prawdy. Myślę, że już dawno żadna podróż nie dała nam tyle co ta.
Jeszcze wrzuce przemyślenia żonki które umiescila an swoich socialach:
"Po latach podróży niewiele nas zaskakuje, ale Borneo...
Tym razem odwiedzilismy Singapur i Malezję, skupiając się na tej niezwykłej wyspie Borneo.
Singapur jest piękny, zielony i nowoczesny, choć nie wywołał efektu „wow”. Zachwyca architekturą i ekologicznymi rozwiązaniami, a Gardens by the Bay urzeka szczególnie nocą. Cloud Forest pozwala poczuć magię lasów deszczowych i przypomina o konieczności ochrony planety. Natomiast jedzenie – Singapur Nas rozczarował ale Malezja podbiła nasze kubki smakowe.
Malezja to bajkowy świat natury, potężnej i tajemniczej.
Spacerując po lasach deszczowych Borneo, czuliśmy się częścią czegoś starszego niż czas – to najstarszy las świata, dwa razy starszy od Amazonii. Spotkanie z orangutanami, gatunkiem zagrożonym wyginięciem, było niezwykłym doświadczeniem. Niestety, ta magia ma swoją mroczną stronę.
Od lat 50. XX wieku wycinka pod plantacje palm olejowych pochłania kolejne obszary dżungli, niszcząc unikalne ekosystemy i prowadząc do wyginięcia endemicznych gatunków. Jadąc trzy godziny przez lasy palmowe, mieliśmy świadomość, że kiedyś była tu dżungla. Problemem są też śmieci – nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiej skali zanieczyszczenia plastikiem, między innymi z nielegalnych transportów z innych krajów.
Malezja próbuje naprawić szkody – sadzi nowe drzewa, tworzy sanktuaria dla zwierząt i działa na rzecz ochrony rafy koralowej. Jednak każdy z nas ma wpływ na przyszłość planety – plastikowe odpady, nawet te najmniejsze, to realne zagrożenie dla ekosystemów co uswiafomilismy sobie niezwykle mocno właśnie na Borneo
Borneo na zawsze pozostanie w naszych sercach, to jedno z Naszych miejsc na ziemi. Żegnamy je z żalem – jak zwykle było za krótko i pięknie, ale mamy też poczucie smutku i winy za klęskę ekologiczną tego magicznego miejsca."
Dzieki za uwagę, w wolnej chwili dorzuce ceny wycieczek.Dorzucam ceny wycieczek dla Semporny i Kota Kinabalu. Przy czym wycieczki na Boheydulang i Mataking mielismy juz w cenie noclegu.
Rejs po Kinabatangan wraz z transportem, lunchem i resztą kosztował 265 Ringitów - dorosły i 160 Ringitów - dziecko.
Ceny wejść do centrów rehabilitacyjnych i RDC są podane u nich na stronach tak samo Flower Dome/Cloude Forest w Singapurze.